Powoli zmieniał moc, aż nosze przycisnęły się do podbrzusza pacjenta i unieruchomiły go, nie pozwalając na kołysanie. W uszach nieustannie dźwięczał Conwayowi głos Doddsa pytającego, co się właściwie stało i czy nic im nie jest.
— Wszystko w porządku! — warknął w końcu Fletcher. — To raczej ty nam powiedz, co się stało, poruczniku. Na co masz te wszystkie czujniki i kamery?
— Doszło do eksplozji, zapewne w pobliżu uszkodzonego zbiornika płynu hydraulicznego, sir — wyjaśnił Dodds z wyraźną ulgą w głosie. — Można domniemywać, że ta substancja jest nie tylko toksyczna, ale i łatwopalna. Eksplozja przełamała statek w miejscu, gdzie opierał się na występie skalnym. Teraz część dziobowa leży osobno na piasku. Wiatr i eksplozja niemal całkiem odarły resztę kadłuba z poszycia. Nic nie broni teraz dostępu do środka.
Dym zniknął w końcu, ale do centrali zaczął się skądś wdzierać piasek.
— Wierzę, Dodds — rzucił Fletcher. — Zrobiło się też zimno. Ile jeszcze musimy czekać?
— Niecałe trzy godziny, sir. Za dwie wzejdzie słońce, a godzinę później należy oczekiwać osłabnięcia wiatru.
Wybuch cisnął zapasowy palnik i dwa przenośne piecyki daleko między krzewy. Jeden ciągle działał, ale przy lodowatym wietrze, który wdzierał się swobodnie na korytarz, niewiele to dawało. Conway zadrżał i zacisnął zęby, głównie by opanować szczękanie, ale i nie skomentować hałasu, który dobiegał od strony przeszywanej wichurą rufy. Do tego dochodził jeszcze łomot nielicznych pozostałych na miejscu blach. Przysunął bliżej noszy podręczne lampy, które przetrwały eksplozję. Dawały choć trochę ciepła.
Ostatecznie przypasanie obcego do noszy zajęło ponad godzinę. On też cierpiał chłód. Widać było, jak kurczy spazmatycznie końcówki kontaktowe, a na gładkiej skórze co chwila tworzyły się zmarszczki. Dobrze byłoby go czymś okryć, ale mieli tylko sieci zabezpieczające zdarte z siedzisk w centrali. Owinęli nimi chorego możliwie najdokładniej, ale przez odkryte fragmenty skóry nadal przebiegały wyraźne drgawki.
Przesunęli nosze pod zamknięty na razie właz w nadziei, że tam może będzie trochę cieplej. Może i było, ale Conway nie potrafił wyczuć różnicy. Zastanowił się, czy nie dałoby się odzyskać drugiego piecyka, ale gdy spojrzał w dół, zobaczył tylko gąszcz świeżo wyrosłych z pogorzeliska kolców, które powoli zmierzały w ich kierunku.
— Doktorze — odezwał się Fletcher, wskazując panel sufitowy, który trzymał się tylko na jednym zaczepie. — Proszę przytrzymać, a ja go oderwę.
Rzucili panel na krzewy i powiązali fragmenty sieci w linę, na której kapitan opuścił się na środek płyty. Ugięła się trochę pod jego ciężarem, ale rośliny pod spodem cofnęły się o dwa metry, a może i więcej. Fletcher przyklęknął, sięgnął po palnik i przejechał skupionym płomieniem po gałęziach wkoło.
Po prawie sześciu godzinach akumulator wyczerpał się już niemal całkowicie i płomień zgasł po chwili. Major wstał ostrożnie i zaczął rytmicznie uginać i prostować nogi, aby jak najbardziej sprasować i odepchnąć krzewy. Osiągnął sporo, lecz gdy przerwał dla odpoczynku, ujrzał, że płyta zapada się już sama, a nowe gałęzie wyrastają obok panelu, z wolna go otaczając.
Lina wisiała tuż nad nim. Stanął spokojnie, skoczył i złapał koniec. W tej samej chwili panel zniknął pod kolczastym gąszczem. Conway opuścił się, jak mógł najniżej, i zaczął wciągać linę. Po chwili Fletcher mógł oprzeć nogi na wystającej ze ściany szafce.
— Widział pan, jak one odsunęły się spod pana, kapitanie? — spytała Murchison, gdy dowódca był już na górze. — Zrobiły to bardzo powoli, ale i tak zastanawiam się, czy nie próbujemy zniszczyć inteligentnej formy życia roślinnego.
— Może i jest inteligentna, ale na pewno nie dość — wysapał kapitan.
— Zostało jeszcze osiemdziesiąt minut — powiedział Dodds.
Pozbierali albo zerwali ze ścian całe mnóstwo przedmiotów, aby cisnąć je na krzewy, lecz niewiele to pomogło. Fletcher i Conway na zmianę odpychali nowe gałęzie kawałkiem metalowego wspornika, jednak nie mogli powstrzymać ich postępu. Niebawem całej grupie zabrakło miejsca, by swobodnie się poruszać czy choćby machać rękami dla rozgrzewki. Inna sprawa, że dowolna rozgrzewka ratowała tylko przed zamarznięciem i nic nadto. Przytulili się ostatecznie do włazu, zacisnęli zęby, żeby przesadnie nimi nie szczękać, i patrzyli na coraz bliższe kolce.
Wszystko to było widać również na Rhabwarze, gdzie narastał niepokój o ich los.
— Mógłbym zaraz po was polecieć — rzekł w pewnej chwili porucznik Haslam.
— Nie — zaprotestował kapitan. — Jeśli za bardzo się pospieszysz, wiatr uszkodzi albo zniszczy ładownik i w ogóle się stąd nie wydostaniemy… — Urwał, bo nagle własne słowa rozbrzmiały mu dziwnie głośno w uszach.
Wiatr ucichł.
— Otwierać — rozkazał. — Wynosimy się stąd.
W otwartym włazie pokazało się granatowe poranne niebo. Sypnęło trochę piaskiem. Po niejakich manewrach wyprowadzili nosze na zewnątrz, na obłość kadłuba.
— To chyba tylko chwilowe uspokojenie, sir — ostrzegł Dodds. — W okolicy krąży ciągle kilka burz.
Wschodzące słońce kryło się jeszcze za chmurami, ale było wystarczająco jasno, aby dostrzec, jak wiele zmieniło się przez noc. Cały wrak był od śródokręcia odarty z poszycia, a szkielet konstrukcji wypełniały szczelnie niezliczone kolczaste krzewy. Górna część dziobu pozostała nietknięta, a skalisty teren przed nią był ciągle wolny od roślin.
— Za dwanaście minut dotrze do was kolejna, silna wichura — odezwał się znowu Dodds.
Zakleszczyli nosze w otwartym włazie i przymocowali magnetycznymi przylgami do kadłuba. Sami przywiązali się linami bezpieczeństwa ze skafandrów do niszy, wczepili w sieć spowijającą pacjenta i czekali. W pewien sposób ranny znowu miał ucierpieć, również przez brak poszanowania jego godności, ale Conway skłonny był przypuszczać, że obcy nie przejmie się już za bardzo całą sytuacją.
Niebo pociemniało gwałtownie i wiatr zaatakował ich z całą mocą, grożąc oderwaniem ciał od kadłuba. Conway trzymał się kurczowo sieci, czując, jak magnetyczne przylgi suną po blachach poszycia. Zastanowił się przelotnie, co by było, gdyby się puścił i zwolnił zapięcie liny. Czy wiatr wyniósłby go poza linię krzewów? Chociaż… nie musiałby się puszczać. Miał wrażenie, że jeszcze trochę, a wichura po prostu oderwie mu ręce od tułowia i zmieni go w istotę łudząco podobną do kapitana obcych. Nagle jednak wiatr ucichł. Zniknął równie gwałtownie, jak się pojawił, i znowu zrobiło się jaśniej.
Conway ujrzał, że Murchison i Fletcher też przetrwali zawieruchę. Nie poruszył się jednak. Chociaż dzień wstawał coraz wyraźniej i słońce zaczynało przygrzewać z boku, z wyciem nadleciała kolejna fala burzy.
— Szaleniec! — krzyknęła Murchison.
Conway uniósł głowę i dostrzegł zwisający nad wrakiem ładownik. To on tak huczał i rozwiewał piasek na wszystkie strony podmuchem z dysz. Haslam wylądował na wolnej od krzewów skale ledwie piętnaście metrów od nich.
Bez problemów ściągnęli nosze z kadłuba. Nie musieli się nawet spieszyć, chociaż krzewy ruszyły już w ich stronę. Przed wejściem na pokład Conway odsunął nieco otulające pacjenta sieci i spowijający jego głowę plastik, żeby sprawdzić stan obcego. Mimo wszystkich przykrych przygód wydawał się nie tylko żywy, ale i w całkiem dobrej formie.
— Prilicla, jak pozostali? — spytał Conway.
— Temperatura spada u wszystkich, przyjacielu Conway. Wyczuwam u nich silny głód, ale nie na niepokojącym poziomie. Jednak i tak będą musieli poczekać, aż wrócimy do Szpitala, bo zapasy żywności na ich statku nie dość, że mogły być zepsute, to jeszcze przepadły. Poza tym nadal odbieram zmieszanie i poczucie straty. Ale na pewno poprawi im się, gdy znowu będą z kapitanem.