Выбрать главу

— Znam wszystkie argumenty — przerwał mu Grawlya-Ki. — Nie musisz mi ich powtarzać. Skoro jednak próbujesz, może to być oznaka nadciągającej demencji starczej.

— Ty sparszywiały, przerośnięty szympansie! — rzucił ze złością MacEwan, ale Orligianin zignorował go.

— Niestety, demencji psychiatrzy pułkownika nie wyleczą — ciągnął. — Podobnie jak innych zaburzeń wieku starczego. Co zaś do mojego przerzedzonego tu i ówdzie owłosienia, u ciebie poziom hormonów męskich jest tak niski, że hodujesz włosy tylko na głowie…

— Gadanie! Wasze kobiety i tak są bardziej kudłate! — warknął MacEwan i umilkł.

Znowu dał sobą pokierować.

Od tamtego historycznego spotkania we wraku zdołali dobrze się poznać, Grawlya-Ki wiedział zatem, co robić, gdy jego przyjaciel jest zbyt przygnębiony. Jak wiele razy wcześniej, teraz też zastosował terapeutyczną sprzeczkę mającą ułatwić spojrzenie na sprawę ze zdrowszej perspektywy. MacEwan uśmiechnął się lekko.

— Zdaje się, że ta szczera wymiana zdań zaniepokoiła nieco pozostałych podróżnych — rzekł cicho. — Pewnie myślą, że zaraz zaczniemy na nowo wojnę, bo żaden z nich nie odważyłby się powiedzieć czegoś takiego obcemu.

— Ale na pewno o tym marzą. Wszystkie istoty rozumne mają marzenia senne. Albo koszmary.

— Niestety, ich koszmary są inne niż nasz — mruknął MacEwan.

Grawlya-Ki nic nie powiedział. Spojrzał przez przezroczystą ścianę terminalu na podjeżdżający szybko autobus z pasażerami illensańskiego wahadłowca. Był potężny, na wielokołowym podwoziu, a jego krągłe burty zdobiły widoczne z daleka znaki ostrzegające przed chlorową atmosferą wnętrza. Z przodu wystawała przezroczysta kopuła z atmosferą odpowiednią dla nidiańskiego kierowcy. MacEwan zastanowił się przelotnie, dlaczego wszystkie małe istoty charakteryzuje nieopanowana skłonność do szybkiej jazdy. Czyżby natknął się przypadkiem na jakąś kosmiczną prawidłowość?

— Chyba powinniśmy zmienić nieco podejście do zagadnienia — powiedział Orligianin, nie odrywając oczu od pojazdu. — Zamiast straszyć ich potwornościami wojny, moglibyśmy zacząć roztaczać atrakcyjne, inspirujące wizje… Co ten idiota wyrabia?

Autobus jechał ciągle szybko i chociaż terminal był już bardzo blisko, nie zwalniał ani nie zamierzał skręcić do wejścia dla chlorodysznych pasażerów. Teraz patrzyli już na niego wszyscy, a niektórzy wydawali niemożliwe do przetłumaczenia, pełne niepokoju dźwięki.

Kierowca się popisuje, pomyślał MacEwan. Odblask słońca na kopule nie pozwalał dojrzeć Nidiańczyka aż do chwili, gdy pojazd znalazł się w cieniu terminalu. Dopiero wtedy okazało się, że mała postać leży bezwładnie na konsoli kierowniczej, ale było już za późno, by cokolwiek zrobić.

Pojazd uderzył w grubą prawie na stopę ścianę z przezroczystego laminatu. Ten nie pękł od razu, tylko się ugiął. Kopuła kierowcy okazała się mniej wytrzymała i błyskawicznie zmieniła się w zbryzganą krwią i kawałkami futra plątaninę poszarpanego metalu, porwanych kabli oraz plastikowych odłamków. Ułamek sekundy potem ściana ostatecznie się poddała.

Gdy kierowca stracił przytomność, system bezpieczeństwa musiał wyłączyć napęd i uruchomić hamulce, ale pojazd był na tyle duży i rozpędzony, że nawet z zablokowanymi kołami przebił się przez przezroczystą ścianę i gubiąc części karoserii, zmiótł równe rzędy siedzeń przeznaczonych dla najróżniejszych pasażerów. Rozrzucając wkoło szczątki mebli i wszystkich, którzy znaleźli się na jego drodze, dotarł prawie na środek sali, gdzie uderzył w jeden z podtrzymujących strop filarów. Ten wygiął się niebezpiecznie, ale wytrzymał. Budynek zadrżał w posadach. Posypały się panele z sufitu, a wraz z nimi pojawiły się tumany duszącego kurzu.

Obcy wokół MacEwana zaczęli się krztusić, wymachiwać kończynami i biegać na oślep w różnych kierunkach. Słychać było odgłosy przerażenia i bólu. Ziemianin zamrugał i ujrzał Grawlya-Ki na podłodze, tuż obok zniszczonego pojazdu. Orligianin jęczał. Obie wielkie, porośnięte futrem dłonie przyciskał do twarzy i trząsł się cały od kaszlu. MacEwan odsunął stopą jakieś śmieci i ruszył w kierunku przyjaciela, ale nagle oczy zaczęły go piec. Ledwie zdążył zakryć nos i usta. W powietrzu było pełno chloru!

Wstrzymawszy oddech, złapał Grawlya-Ki za rzemienie uprzęży bojowej i zaczął odciągać go od pojazdu, zastanawiając się ze złością, po co marnuje tyle czasu. Był pewien, że jeśli wewnętrzny kadłub autobusu jest uszkodzony, za parę minut cała sala pełna będzie trujących oparów, gdyż Iłłensańczycy oddychali mieszanką pod wysokim ciśnieniem. Nagle usłyszał dziwny syk i potknął się o rozciągnięte w rumowisku, drgające ciało. Spojrzał i pojął, że chlor nie pochodzi wyłącznie z wnętrza pojazdu.

Impet uderzenia musiał rzucić Illensańczyka na kratownicę siedziska dla Kelgian. Jeden ze wsporników rozdarł na całej długości skafander obcego. Bogata w tlen atmosfera zaatakowała nieosłonięte ciało, a skórę okrył siny, organiczny nalot. Szczególnie gruba warstwa zdążyła narosnąć wkoło dwóch otworów oddechowych. Po chwili drgawki ustały, ale dalej słychać było syczący oddech.

Przyciskając nadal jedną dłoń do ust i nosa, MacEwan zaczął drugą szukać na oślep awaryjnego zestawu Illensańczyka. Powinny się w nim znajdować butla z chlorem i prosty namiot z tworzywa. Oczy piekły go mimo zaciśniętych mocno powiek.

Skóra poszkodowanego była gorąca, śliska i włóknista, pokryta splątanymi wypukłymi liniami, które sprawiały, że bardziej przypominała powierzchnię wielkiego liścia. Chwilami MacEwan nie był pewien, czy dotyka samej istoty czy tylko jej zniszczonego skafandra. W głowie łomotało mu ogłuszająco, pierś zaś zdawała się bliska eksplozji. Czuł, że jeszcze kilka chwil, a odetchnie trującym powietrzem, byle tylko pozbyć się bólu. Przycisnął dłoń jeszcze mocniej do twarzy i nie zważając na krwawiący nos, szukał dalej.

Po paru sekundach, które jemu zdały się godzinami, trafił na spory cylinder z wężem i obłym pakunkiem z jednej strony. To było to. Szarpnął nieudolnie kurek zaprojektowany dla dłoni Illensańczyka i nagle syk uciekającego chloru ustał.

MacEwan obrócił się i ruszył dalej, by wydostać się z oparów i złapać wreszcie trochę tchu, ale po kilku krokach potknął się o resztki mebli, na których spoczywały draperie ze ścian, i upadł. Zdołał osłabić upadek wolną ręką, ale za nic nie mógł rozplatać nią płacht elastycznego tworzywa, które oplatały mu nogi. Otworzył oczy, lecz zapiekło tak bardzo, że zaraz musiał je zamknąć. Tym bardziej nie mógł otworzyć ust, aby zawołać o pomoc. Huk pod czaszką stał się nie do zniesienia i MacEwan zaczął się zapadać w pełną zgiełku, tętniącą ciemność, pośród której coś ściskało mu klatkę piersiową niczym stalową obręczą…

Nagle poczuł, że istotnie coś obejmuje go wpół i unosi, a następnie potrząsa nim, by uwolnić jego rękę i nogi z pułapki. Ktoś ruszył z nim przez salę odlotów. W pewnej chwili dotknął nogami podłogi i otworzył oczy i usta.

Tutaj też unosiła się ostra woń chloru, ale można było oddychać. Grawlya-Ki stał kilka stóp dalej. Spojrzał na przyjaciela i wskazał z niepokojem na płynącą mu z nosa krew. Jedna z dwóch wielkich istot, które jeszcze przed chwilą tak pracowicie operowały rozpylaczami, odwinęła grubą i twardą niczym żelazo kończynę z tułowia MacEwana. Ziemianin był ciągle zbyt zajęty oddychaniem, aby cokolwiek powiedzieć.

— Przepraszam najserdeczniej, jeśli uraziłem cię albo przestraszyłem, doprowadzając do gwałtownego fizycznego kontaktu — zadudnił ratownik na tyle głośno, że jego słowa przebiły się przez pełen jęków i krzyków harmider. — Nie śmiałbym cię dotknąć, gdyby nie twój przyjaciel, który stwierdził, że grozi ci poważne niebezpieczeństwo. Jeśli jednak czujesz się urażony…