— Tymczasowo? — spytał Thornnastor.
— Tak, sir. Ciało, które badaliśmy, było niemal nietknięte, ofiara zginęła bowiem na skutek powolnej dekompresji i nie wybudziła się z anabiozy, jednak trafiliśmy na ślady operacyjnego usunięcia czegoś, co mogło być głową albo ogonem. Na pewno nie była to przypadkowa amputacja związana z katastrofą, ale rozmyślne działanie, konieczne zapewne przed wyprawieniem istoty w podróż kolonizacyjną. Cała skóra tych stworzeń jest gruba i twarda, natomiast na końcach mamy jedynie cienką warstwę przezroczystej tkanki czy materii niewiadomego pochodzenia. To sugeruje…
— Conway — warknął O’Mara, mierząc blednącego doktora wzrokiem. — Z całym szacunkiem dla Thornnastora, myślę, że zbyt szybko przeszliśmy do szczegółów medycznych. Proszę skupić się na całokształcie problemu i proponowanych rozwiązaniach.
Ziemianin bardzo tego pragnął, ale wiedział, że łatwe to nie będzie, głównie ze względu na Skemptona, który chociaż był w pełni kompetentnym administratorem Szpitala, na sprawach medycznych nie znał się wcale i nie lubił, gdy koledzy zaczynali przy nim zbytnio zagłębiać się w podobne tematy. Jednak tym razem trzeba było mu się narazić.
— Podsumowując, mamy do czynienia z olbrzymim stworzeniem, które przypomina długiego na jakieś pięć kilometrów robaka i zostało na czas podróży podzielone na kilkaset kawałków. Wskazane leczenie polegałoby na połączeniu ich, i to we właściwej kolejności.
Pułkownik przestał nagle bazgrać w notatniku, a Thornnastor zahuczał niczym syrena okrętowa. Nawet flegmatyczny zwykle O’Mara wykazał niejakie zainteresowanie.
— Zamierza pan może sprowadzić tego węża Midgardu do Szpitala?
Conway pokręcił głową.
— Nie. Szpital byłby dla niego za mały.
— Statek szpitalny tym bardziej — zauważył Skempton.
— Trudno mi uwierzyć, aby opisane stworzenie mogło przetrwać tak radykalną amputację — odezwał się Thornnastor, uprzedzając odpowiedź Conwaya. — Niemniej skoro zarówno pan jak i Priłicla twierdzicie, że wyizolowane sekcje pozostają żywe, muszę przyjąć, że tak jest. Ale czy rozważyliście i taki wariant, że chodzi o istotę zbiorową w rodzaju wspólnoty Telphi? Każdy z nich z osobna jest prawie bezrozumny, ale wspólnie tworzą umysł o wysokiej inteligencji. Wówczas łatwiej byłoby uwierzyć w powodzenie czasowego rozczłonkowania tego stworzenia, doktorze.
— Tak, sir, braliśmy to pod uwagę, ale odrzuciliśmy tę ewentualność…
— Dobrze, doktorze — wtrącił się O’Mara służbowym tonem. — Proszę teraz przejść do kwestii technicznych. Możliwie jak najprościej.
No właśnie… — pomyślał Conway.
Na początek poprosił ich, by wyobrazili sobie wielki statek takim, jaki był przed katastrofą. Nie jako zespół okręgów, o jakim myślano pierwotnie, ale rodzaj spirali o stałej średnicy. Coś takiego jak na szkicu pułkownika. Każdy zwój połączony był z sąsiednimi systemem wsporników, które dodatkowo usztywniały konstrukcję, szczególnie podczas przyspieszania i hamowania. Po zmontowaniu na orbicie statek musiał mieć średnicę około pięciuset metrów i blisko półtora kilometra długości. Z jednej strony znajdował się system napędowy, z drugiej czujniki i automatyczny moduł nawigacyjny. Oba zapewne umieszczone na zbiegających się centralnie wspornikach.
Trudno było orzec, jak doszło do katastrofy, ale sądząc po skutkach, mogło chodzić o zderzenie ze sporym, naturalnym obiektem, który nadleciał z przodu, zniszczył urządzenia sterownicze i napędowe i wywołał wstrząs, który rozczepił kontenery. Siła odśrodkowa dokonała reszty.
— Te istoty, czy raczej istota, wydaje się tak zbudowana, że aby jej pomóc, musimy najpierw odtworzyć cały statek i szczęśliwie sprowadzić go na powierzchnię planety. Dopasowanie poszczególnych elementów nie powinno być w stanie nieważkości problemem. Wprawdzie poszczególne sekcje poleciały w różnych kierunkach, ale zachowały pozycje wobec siebie, co ułatwi ich ponowny montaż.
— Chwila, chwila — odezwał się pułkownik. — Nie bardzo wiem, jak to ma być możliwe, doktorze. Potrzebowałby pan komputera o gigantycznej mocy obliczeniowej, aby prześledzić trajektorie wszystkich kontenerów i wyliczyć na ich podstawie, gdzie który znajdował się na początku. Druga sprawa to sprzęt montażowy. Przecież…
— Kapitan Fletcher sądzi, że to możliwe — stwierdził Conway stanowczo. — Robiono już takie rzeczy i wiele można się było przy okazji nauczyć. Wprawdzie nie było wówczas żywych rozbitków, a i skala operacji była mniejsza, ale…
— O wiele mniejsza — zauważył O’Mara. — Kapitan Fletcher jest teoretykiem, Rhabwar to jego pierwsze prawdziwe dowództwo. Przy okazji, jak radzi sobie z koordynacją działań flotylli zwiadowczych?
O’Mara nie byłby sobą, gdyby zapomniał o sprawach związanych z jego zainteresowaniami i stanowiskiem. Poza tym lubił wyrywać się przed szereg.
— Wydaje się, że jest w swoim żywiole — odparł Conway. — W każdym razie nie wykazuje objawów megalomanii.
O’Mara pokiwał głową i rozparł się wygodnie w fotelu. Skempton dopiero po chwili pojął, o co naprawdę mu chodziło.
— O’Mara, chyba nie zamierza pan zaproponować, aby to Rhabwar kierował całą operacją? Jest za duży, zbyt kosztowny i przeznaczony do całkiem innych zadań. Powinniśmy zwrócić się z tym…
— Nie ma czasu na zachowanie oficjalnej drogi — przerwał mu Conway.
— …do Rady Federacji — dokończył pułkownik. — Czy Fletcher powiedział chociaż, jak zamierza złożyć ten statek?
— Tak, sir. To kwestia podejścia do sposobu projektowania…
Kapitan Fletcher, podobnie jak większość najlepszych inżynierów Federacji, wyznawał pogląd, że każdy mechanizm powyżej pewnego stopnia złożoności wymagał z zasady olbrzymiego wysiłku projektantów. Nie dlatego, by sam w sobie był taki skomplikowany, ale z powodów czysto praktycznych — kierując do budowy cokolwiek, czy miał to być prosty pojazd naziemny czy długi na kilometr statek kosmiczny, należało opracować na tyle przystępne instrukcje dla budowniczych, aby każda istota o przeciętnej inteligencji zdołała je wykonać niezależnie od tego, czy będzie wiedziała dokładnie, jak ma działać lub wyglądać wynik jej pracy.
Tak samo było u wszystkich ras — Ziemian, Tralthańczyków, Illensańczyków czy Melfian. Wszędzie precyzyjnie oznaczano wszystkie części składowe symbolami na tyle prostymi i czytelnymi, aby każdy z elementów na pewno trafił na swoje miejsce.
Być może byli specjaliści obcych, którzy korzystali z bardziej skomplikowanych sposobów opisywania komponentów, na przykład kodami zapachowymi, jednak w przypadku tak wielkiego statku byłaby to niepotrzebna komplikacja. Chyba że z przyczyn fizjologicznych nie umieliby inaczej, to jednak było mało prawdopodobne.
Oczy zbadanego rozbitka były zdolne do odbierania światła w paśmie widzialnym, co nasunęło Fletcherowi myśl, że i oznaczenia na segmentach będą z daleka widoczne. Po dłuższych oględzinach znalazł nawet grupy wyrytych w metalu symboli i przekonał się, że sąsiednie elementy noszą te same oznaczenia różniące się tylko ostatnim znakiem.