Выбрать главу

— W żadnym razie — wykrztusił MacEwan. — Wręcz przeciwnie. Ryzykując samemu, uratował mi pan życie. Chlor jest dla nas, tlenodysznych, śmiertelnie groźny. Dziękuję.

Coraz trudniej było mu mówić, gdyż chmura chloru ze skafandra martwego Illensańczyka rozpełzała się po sali. Grawlya-Ki zaczął się już nawet cofać. MacEwan chciał pójść w jego ślady, gdy wielka istota znowu się odezwała.

— Nic mi nie zagraża — powiedziała, patrząc zza grubych, pancernych niemal powłok chroniących oczy. — Jestem Hudlarianinem, Ziemianinie. Mój gatunek nie oddycha tak jak ty, lecz wchłania potrzebne mu składniki wprost z atmosfery, która przy powierzchni naszej planety jest gęsta niczym zupa. Musimy pamiętać, by co pewien czas pokrywać nasze pancerze specjalną substancją odżywczą, ale poza tym żadne warunki nie są dla nas groźne, niezależnie od tego, o jak aktywną chemicznie atmosferę chodzi. Potrafimy nawet pracować dość długo w próżni, na przykład przy budowie stacji orbitalnych. Cieszę się, że mogłem pomóc, Ziemianinie, ale nie było w tym ani trochę bohaterstwa.

— Tak czy owak, jestem wdzięczny — zawołał MacEwan i przystanął. Wskazał wnętrze, które nie przypominało już luksusowej sali odlotów ku gwiazdom, lecz raczej pole bitwy. Chciał jeszcze coś powiedzieć, ale zaniósł się kaszlem i dopiero po chwili zdołał wykrztusić kilka zdań: — Przepraszam, jeśli jestem nachalny… ale czy moglibyście udzielić pomocy innym istotom, które odniosły na tyle poważne obrażenia, że nie mogą się same poruszać, a uduszą się, jeśli tu zostaną?

Drugi Hudlarianin podszedł bliżej, ale żaden się nie odezwał. Grawlya-Ki pokazał w stronę przezroczystej ściany, za którą mieścił się gabinet pułkownika. Kontroler gorączkowo dawał im jakieś znaki.

— Ki, zobaczysz, czego on chce? — zawołał MacEwan i zbliżył się do pierwszego Hudlarianina. — Wiem już, że staracie się unikać fizycznego kontaktu z przedstawicielami innych gatunków, nie chcąc ich urazić. W normalnych okolicznościach taka ostrożność god — na jest pochwały i świadczy o dużym wyczuciu i inteligencji. Jednak ta sytuacja jest wyjątkowa. Jestem przekonany, że nawet bardzo bliski kontakt z rannym zostanie wybaczony, gdyż będziecie nieść pomoc. Wiele z tych istot umrze, jeśli jej nie otrzyma…

— Jeśli będziemy dalej marnować czas na rozważania o konwenansach, nam z kolei zagrozi śmierć z nudów i starości — powiedział nagle drugi Hudlarianin. — Wyraźnie nadajemy się idealnie do akcji ratowniczej w tych warunkach. Co mamy robić?

— Przepraszam za nieprzemyślane uwagi mojego partnera, Ziemianinie — rzekł pierwszy obcy. — I za niemiłe wrażenie, które mogły wywołać.

— Nie trzeba, wszystko w porządku — odparł MacEwan i zaśmiał się z ulgą, ale zaraz znowu się rozkaszlał. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie przeprosić z góry Hudlarian za wszystko, co może jeszcze powiedzieć, ale uznał, że to też byłaby strata czasu. Wciągnął ostrożnie powietrze i przeszedł do konkretów: — Stężenie chloru ciągle rośnie, przede wszystkim wkoło pojazdu. Jeden z was powinien usunąć co cięższe szczątki z leżących w pobliżu poszkodowanych i przenieść ich nieopodal wejścia do tunelu prowadzącego na płytę. Gdyby poziom chloru nadal się podnosił, będzie można przenieść ich do samego tunelu. Drugi niech się zajmie rannymi Illensańczykami i przenosi ich do autobusu, który jest wyposażony w śluzę. Miejmy nadzieję, że lżej ranni chlorodyszni zdołają wciągnąć ich do środka i udzielić pierwszej pomocy. Orligianin i ja zajmiemy się resztą rannych i spróbujemy otworzyć drzwi do tunelu. Ki, co tam się dzieje?

Orligianin wrócił z naręczem małych butli i masek tlenowych.

— Wyposażenie przeciwpożarowe — wyjaśnił. — Pułkownik skierował mnie gdzie trzeba, ale to nidiański sprzęt. Maski nie będą pasować zbyt dobrze, niektórym w ogóle nie uda się ich założyć. Chyba że trzymalibyśmy je przyciśnięte do nozdrzy…

— To akurat nas już nie dotyczy — odezwał się pierwszy Hudlarianin. — Ziemianinie, a co zrobimy, jeśli nie mając pojęcia o medycynie obcych, zaszkodzimy komuś podczas niesienia pomocy?

MacEwan przymocował butlę na piersi. Paski były jednak zbyt krótkie, więc tylko jeden założył porządnie na ramię, drugi musiał przytrzymać pod pachą.

— My będziemy mieli ten sam problem — powiedział ponuro.

— Zdamy się zatem na naszą najlepszą ocenę — rzekł drugi Hudlarianin i ruszył w kierunku pojazdu. Pierwszy podążył za nim.

— To jeszcze nie koniec kłopotów — oznajmił Grawlya-Ki, przytroczywszy butlę do uprzęży. — Nie ma łączności i pułkownik nie może przekazać władzom portu, co tu się dzieje. Nie ma też kontaktu ze służbami ratowniczymi. Powiedział, że wejście do tunelu nie otworzy się, dopóki czujniki będą meldować o skażeniu atmosfery w sali. To część systemu bezpieczeństwa mającego zapobiegać przedostawaniu się toksyn na pokład statku czekającego przy terminalu albo w drugim kierunku. Można go wyłączyć z naszej strony, ale tylko za pomocą specjalnego klucza. Powinien go mieć starszy zmiany. Widziałeś go gdzieś?

— Tak — mruknął ponuro MacEwan. — Tuż przed tym wszystkim stał zaraz przy wyjściu. Teraz jest pewnie gdzieś pod autobusem.

Grawlya-Ki jęknął z cicha.

— Pułkownik próbuje nawiązać przez radio łączność z dokującą w pobliżu jednostką Korpusu, aby wejść za jego pośrednictwem do sieci portu, ale jak dotąd bez skutku. Nidiańskie zespoły ratownicze ogarnął chaos i nie słuchają poleceń z zewnątrz. Mimo to prosi o dane, które mógłby przekazać, gdyby udało mu się kogoś złapać. Liczba i stan ofiar, stopień skażenia, najlepsze wejścia dla drużyn ratowniczych. I chce rozmawiać z tobą.

— Ale ja nie chcę rozmawiać z nim — powiedział MacEwan. Nie dysponował informacjami, które pomogłyby sporządzić taki raport, i wolał wykorzystać czas na coś pożyteczniejszego niż jałowe dywagacje. Wskazał na coś, co wyglądało jak szary, skrwawiony worek i poruszało się z lekka, wydając piskliwe dźwięki. — Najpierw tego.

Przenieść rannego Kelgianina nie było łatwo, szczególnie że Orligianin miał tylko jedną wolną rękę. Grawlya-Ki musiał cały czas przytrzymywać swoją maskę, gdyż w ogóle nie pasowała do jego twarzy. Ofiara przypominała gąsienicę o dwudziestu odnóżach pokrytą srebrzystą, brudną od krwi sierścią. Ciało nie było wprawdzie cięższe od ludzkiego, za to całkiem bezwładne. Wydawało się, że nie ma w ogóle szkieletu czy kości, przynajmniej poza częścią głowową, a tylko szerokie obręcze mięśni otaczające poszczególne segmenty tułowia.

W końcu udało im się unieść Kelgianina. MacEwan niósł na wyprostowanych ramionach przednią część tułowia i głowę, a Grawlya-Ki wcisnął sobie ogon rannego pod pachę, jednak podczas wcześniejszych manewrów jedna z ran gąsienicowatego zaczęła krwawić. Na dodatek przejęty MacEwan nie patrzył pod nogi, zaplątał się w resztki zerwanej zasłony i padł na kolana. Krwawienie nasiliło się niepokojąco.

— Powinniśmy coś z tym zrobić — powiedział Orligianin głosem stłumionym przez maskę. — Masz jakiś pomysł?

W trakcie służby wojskowej MacEwan poznał tylko podstawy pierwszej pomocy, gdyż większość obrażeń odnoszonych podczas walk w próżni wiązała się z nagłymi dekompresjami, a na ich skutki rzadko kiedy dawało się coś poradzić. Zresztą nawet ta skromna wiedza dotyczyła wyłącznie jego gatunku. Pamiętał, że krwotok powstrzymuje się, odcinając dopływ krwi za pomocą opaski uciskowej albo nacisku na tętnicę. Naczynia krwionośne Kelgianina przebiegały wprawdzie prawdopodobnie pod skórą, gdyż potężne mięśnie wymagały obfitego zaopatrzenia w życiodajny płyn, ale nie było ich widać z powodu gęstego futra. MacEwan pomyślał, że może tylko zastosować ciasny opatrunek. Nie dysponował wprawdzie niczym, co mogłoby posłużyć za tampon, ale bandaży miał w nadmiarze. Kilka ciągle czepiało się jego nogi.