Po kilku sekundach wiszący od dłuższej chwili na suficie Prilicla oznajmił, że istota zaczyna zasypiać. Poruszała się coraz mniej energicznie.
Zanim w podobny sposób uporali się z drugim osobnikiem, doszło do spontanicznego rozdzielenia. Pofałdowania na krańcach zapadły się, powierzchnia wygładziła, z nabłonka zaś zaczęła się sączyć tężejąca z wolna ciecz, która ostatecznie zmieniła się w twardą i wytrzymałą osłonę. Operatorzy wiązek ostrożnie umieścili stworzenia w cylindrach, a Conway dał znak, by wyłączyć sztuczną grawitację. Tak jak oczekiwali, zamknięcie pojemników nie nastręczyło żadnych problemów. Potem zmniejszono powoli ciśnienie, aby sprawdzić, czy cała operacja nie spowodowała przecieków w cylindrach. Wszystko było w porządku.
— Jak dotąd idzie nam dobrze — zauważył Conway. — Odstawcie ich na miejsca i sprowadźcie następnych dwóch.
Pierwsza para żyła w sąsiadujących ze sobą cylindrach i połączyła się odruchowo, pod każdym względem naturalnie. Drugą jednak dzieliła na spirali pusta przestrzeń po rozbitym pojemniku, którego lokator zginął. Conway obawiał się, że w tym przypadku więź może nie być tak silna.
Niemniej wszystko przebiegło dokładnie tak samo, tyle że tym razem znacznie wcześniej wstrzymali wybudzanie i ponowne uśpienie stworzeń nie wymagało już tylu zapasów. Prilicla zameldował jedynie o słabym i przelotnym rozczarowaniu towarzyszącym pierwszemu kontaktowi. Wszelako można było uznać, że istoty okazały się kompatybilne i przerwa w łańcuchu w niczym nie zaszkodzi.
Conway nie był jednak do końca zadowolony. Miał wrażenie, że idzie im za dobrze. To samo musiało dręczyć Priliclę. Ziemianin już dawno nauczył się odróżniać reakcje małego empaty na własne i cudze stany emocjonalne.
— Przyjacielu Conway — odezwał się Prilicla, gdy czekali na trzecią parę CRLT. — Pierwsze dwa stworzenia były stosunkowo młode i pochodziły z przedniej części statku, czyli z ogona węża. Drugie zabrano ze śródokręcia, ale nadal bliżej dziobu. Opierając się na naszych przemyśleniach i dostarczonych przez Tyrella informacjach o rodzinnej planecie tych istot, przyjmowaliśmy dotąd, że ogon tworzą osobniki młode, ledwie dojrzałe, natomiast głowę tę najstarsze, najbardziej doświadczone, które miały pokierować opuszczaniem statku po lądowaniu.
— Zgadza się — stwierdził Conway, poganiając w duchu Priliclę, aby przestał owijać w bawełnę i przeszedł do rzeczy. Nawet jeśli miało im to popsuć humor.
— Z tego wynika, że przed śródokręciem powinniśmy trafić na stworzenia nieco starsze niż w ogonie. Tymczasem para, która właśnie odleciała, sprawiała wrażenie znacznie mniej dojrzałej emocjonalnie niż pierwsza.
Conway spojrzał na Murchison.
— Przykro mi, ale nie wiem, dlaczego tak jest — powiedziała, rozkładając ręce. — Czy w danych na temat ich rodzinnej planety, jeśli to była ich planeta, nie ma informacji, które pozwoliłyby to wyjaśnić?
— Jestem pewien, że chodzi o ich macierzysty świat — odpowiedział, cedząc słowa, Conway. — Nie było drugiej takiej planety. Jednak danych o niej jest niewiele i wszystkie pochodzą z okresu poprzedzającego budowę i wystrzelenie statku. Poza tym byliśmy ostatnio zbyt zajęci, by porządnie się nad nimi zastanowić.
— Następni CRLT przylecą dopiero za pół godziny — zauważyła Murchison. — Mamy mnóstwo czasu.
Wiele wieków przed powstaniem Federacji w przestrzeni kosmicznej pojawiła się rasa Eurilów — rasa bardzo ciekawska i zarazem na tyle ostrożna, że pobratymcy Prilicli mogliby przy nich uchodzić za lekkomyślnych. Fizjologicznie należeli do klasy MSVK, co oznaczało przystosowane do niskiej grawitacji trójnożne istoty mogące skojarzyć się Ziemianinowi z bocianem, tyle że ich skrzydła wyewoluowały w podwójne zestawy chwytnych kończyn. Eurilowie stali się najważniejszymi obserwatorami losów galaktyki i nadal pełnili tę funkcję, zbierając za pomocą sond i czujników najrozmaitsze informacje. Robili to przy tym na tyle umiejętnie, że wiele podglądanych gatunków, tak inteligentnych, jak i czysto zwierzęcych, przyjaznych albo wrogich, nie wiedziało w ogóle o ich istnieniu.
Podczas swoich podróży trafili kiedyś na system z jedną tylko planetą, na której jednak rozwijało się życie. Glob krążył po silnie wydłużonej, niestabilnej orbicie, co zmuszało tamtejszą florę i faunę do wielkich wysiłków adaptacyjnych związanych z kontrastowymi wahaniami pogody: od tropikalnego gorąca po zimę tak surową, iż na pierwszy rzut oka nic nie miało szans przeżyć wśród lodu. Zobaczywszy tę planetę w zimowej szacie, Eurilowie gotowi byli uznać ją za martwą i chcieli już odlecieć, gdy sondy wykryły na lodowej pustyni ślady rozwiniętej cywilizacji technicznej. Bliższe badania pozwoliły ustalić, że istnieje tam bogata kultura, która podobnie jak wszystkie zwierzęta i rośliny tej planety, spała, czekając na życiodajną wiosnę.
Dopiero gdy nawet na biegunach zrobiło się cieplej, okazało się, że twórcami owej kultury są przypominające kłody obiekty leżące w okolicy i na ulicach skrytych pod lodem miast.
— Wynika z tego, że jakkolwiek są to stworzenia żyjące w ścisłych zbiorowościach, to do hibernacji muszą się z jakiegoś powodu rozłączać — wyjaśnił Conway. — No i wiemy, że sen zimowy jest dla nich zjawiskiem całkiem naturalnym, zatem wykorzystanie go na potrzeby podróży kosmicznej nie było najpewniej z medycznego punktu widzenia trudne. Przez następny rok Eurilowie obserwowali te istoty w stanie pełnej aktywności. Ustalili, że poruszały się najczęściej w małych grupach, a większość czasu spędzały pod ogrzewanymi podlodowymi kopułami, co sugeruje, że w anabiozę zwykły wchodzić dopiero wtedy, gdy były do tego zmuszone. Można z tego wysnuć wniosek, że ich nowa planeta nie musi wcale przypominać wcześniejszej i że klimat odpowiadający ich letniej pogodzie też całkowicie wystarczy. Gdyby było inaczej, nie podejmowaliby zapewne w ogóle wyprawy, gdyż znalezienie drugiego takiego świata jest zadaniem praktycznie niewykonalnym. Jasne też jest, dlaczego istoty żyjące pierwotnie w małych grupach stały się jednym organizmem.
Nawet w czasie wizyty Eurilów dysponujący całkiem już zaawansowaną techniką mieszkańcy dziwnej planety nie panowali w pełni nad swoim środowiskiem. Zamieszkiwali niewiarygodnie dziki świat, w którym brakowało wyraźnej granicy między roślinnymi a zwierzęcymi drapieżnikami. Aby mieć szansę przetrwania, młodzi CRLT musieli rodzić się dobrze rozwinięci fizycznie i pozostawali pod opieką rodzica tak długo, jak tylko było możliwe. Samodzielność osiągały dopiero osobniki prawie dorosłe, które umiały już o siebie dbać i posiadły sztukę współpracy z rodzicem. Na zimę rozdzielali się, aby samotnie zapaść w hibernację. O tej porze roku nic im nie groziło. Wiosną młode pokolenie wracało do rodziców, aby kontynuować naukę. Na tym etapie rozwoju składało się wyłącznie z osobników żeńskich, które wcześnie uzyskiwały dojrzałość i szybko rodziły własne dzieci. Nadal jednak trzymały się one rodzica, zmieniającego tymczasem z wolna płeć na męską i wodzącego mnóstwo coraz młodszych, mniej doświadczonych i coraz bardziej, patrząc ku „ogonowi”, żeńskich osobników. Sam rodzic przesuwał się powoli, jako coraz pełniejszy samiec, ku głowie węża.
— Mózg CRLT ma postać pnia nerwowego, który łączy się z mózgami innych, zespolonych z nim osobników — ciągnął Conway. — W ten sposób każdy z nich dysponuje nie tylko własnym doświadczeniem, ale też doświadczeniem przodków. Oznacza to także, że im liczniejsza jest dana grupa, tym większa staje się jej kolektywna inteligencja. Tym mądrzejszy jest również starszy takiej grupy, znajdujący się na samym czele samiec, który dosłownie i w przenośni jest jej głową. Jeśli zdarzy się, że umrze ze starości albo zginie, jego rolę przejmuje następny w kolejności osobnik.