Conway znowu potarł oczy.
— Między tymi dwoma brakowało aż siedemnastu ogniw, czyli najtrudniejsze miejsce mamy za sobą. Pozostałych luk nie da się w ogóle z tą porównać, więc i następne operacje będą proporcjonalnie łatwiejsze. Poza tym wiemy już teraz, jak to zrobić. Jeśli nie wydarzy się jakaś niespodziewana katastrofa, trzy dni wystarczą w zupełności.
— Nie mogę czynić pana odpowiedzialnym za rzeczy nieprzewidywalne — zauważył służbiście Dermod. — Dobrze więc. Co pan teraz zamierza?
— Teraz? Teraz idę spać — odparł Conway. Dermod spojrzał na niego ze zdumieniem, jakby w ciągu ostatnich paru dni zapomniał, co to sen, ale ostatecznie pokiwał głową i zniknął z ekranu.
Po dłuższym śnie Conway poczuł się znowu rześki. To samo dotyczyło Murchison i pozostałych. Mogąc ponownie pełnić swoje obowiązki, wrócili do ładowni Descartes’a, gdzie czekała już na nich następna para CRLT. Kolejne cylindry zacumowano na poszyciu statku. Komandor wyraźnie należał do osób, które lubiły przypominać podwładnym o ich obowiązkach.
Tym razem zadanie było proste. Między oboma osobnikami brakowało tylko dwóch krewnych, więc operacja nie trwała długo. Przypadek następnej pary był nieco trudniejszy, ale po dwóch godzinach i tutaj udało się uzyskać pełnowartościowe połączenie. Przy rosnącym doświadczeniu i zawodowej pewności siebie tyle właśnie trwał odtąd średnio każdy zabieg. Szło im tak dobrze, że najchętniej zrezygnowaliby z kolejnej przerwy na sen i posiłek, ale chociaż źli, że coś odrywa ich od pracy, musieli posłuchać własnych organizmów.
Całkiem niepostrzeżenie kolejka oczekujących skończyła się. Conwayowi i jego grupie pozostało tylko obserwować, jak ostatnie cylindry są mocowane na swoich miejscach. Potem setki postaci w skafandrach otoczyły statek ze wszystkich stron, aby sprawdzić po raz ostatni działanie mechanizmów, które po lądowaniu miały odrzucić pokrywy kontenerów.
Obok statku pozostały tylko Rhabwar oraz jeden z lądowników Descartes’a. Wielka flota jednostek pomocniczych cofnęła się o tysiąc kilometrów, co wystarczało, by nikt nikomu nie wszedł w drogę, ale i pozwalało szybko udzielić pomocy, gdyby coś poszło nie tak.
— Nie bardzo wiem, co mogłoby teraz pójść nie tak — powiedział komandor, gdy statek był już kompletny. — Daliście nam dość czasu, doktorze, i na przeliczenie parametrów skoku, i na kalibrację. Nie będzie to łatwe, bo chodzi aż o trzy sprzęgnięte statki. Gdyby jednak jakimś cudem nam się nie udało, czekająca w pobliżu armada podleci, raz — dwa rozmontujemy obcy statek i będziemy go ewakuować w kawałkach. Mamy dość lekarzy Korpusu, by poradzić sobie z ewentualnymi rannymi, gdyby się tacy zdarzyli, stąd proponuję, aby Rhabwar odleciał już teraz i zajął miejsce w pobliżu planety, na której zamierzamy osiedlić CRLT. Jeśli w ogóle pojawią się jakieś kłopoty, to raczej tam.
— Rozumiem — rzekł spokojnie Conway. Dermod pokiwał głową.
— Dziękuję panu, doktorze. Od teraz to już tylko kwestia transportu, za który to ja jestem odpowiedzialny.
To już na pewno zadanie dla pana, a nie dla mnie, pomyślał Conway, gdy Dermod zakończył połączenie.
Myślał o tym cały czas, życząc pułkownikowi Okaussiemu i załodze Descartes’a powodzenia, i później jeszcze, gdy był już na Rhabwarze i statek szpitalny oddalał się od połączonej floty na odległość, z której mógł wykonać skok.
Aż za dobrze rozumiał niepokój Dermoda i powód, dla którego komandor chciał, aby statek szpitalny czekał w systemie docelowym. Obaj wiedzieli, że większość wypadków podczas lotów nadprzestrzennych zdarzała się, gdy jeden z pokładowych generatorów zawodził i automatyczny wyłącznik napędu wymuszał wcześniejszy powrót do zwykłej przestrzeni. Jeśli brakowało tu synchronizacji, potężne siły rozdzierały statek, a jego szczątki nierzadko odnajdywano potem rozrzucone na długości wielu milionów kilometrów. Tak więc zgranie było szalenie istotne już wówczas, gdy w grę wchodziły dwa albo cztery generatory. A tutaj miały startować aż trzy potężne, połączone w jedną całość statki.
Krążowniki liniowe klasy „Emperor” były największymi jednostkami Korpusu. Każdy miał na pokładzie aż sześć generatorów wielkiej mocy. Descartes miał cztery. To oznaczało, że do napędu kompleksu wykorzystanych zostanie aż szesnaście generatorów, które będą musiały dokładnie w tej samej chwili wykonać skok, a potem w tej samej chwili powrócić. Sytuację utrudniał dodatkowo fakt, że miały pracować pod wielkim obciążeniem związanym z rozciągnięciem pól także na obcy statek.
Gdy Rhabwar wszedł w nadprzestrzeń, Conway był już tak zaniepokojony, że nawet Prilicla nie potrafił dodać mu otuchy. Z jakiegoś powodu narastała w nim obawa, że niedługo będą świadkami największej katastrofy w dziejach Federacji.
Planeta, którą wybrano na nowy dom dla CRLT, znana była Federacji od prawie dwóch stuleci. Odkryli ją Chalderczycy, którzy chcieli w przyszłości urządzić na niej swoją kolonię. Ponieważ jednak mieszkańcy Chalderescola III dysponowali już dwiema koloniami, a ich świat daleki był od przeludnienia, nie palili się do zasiedlania kolejnego globu. Gdy usłyszeli o kłopotach odnalezionych wędrowców, z chęcią odstąpili im prawa do planety, która i tak mało ich interesowała.
Był to świat ciepły i urokliwy, z jednym, głównie pustynnym kontynentem wzdłuż równika i dwoma, oddzielonymi oceanem na obu biegunach, gdzie panował klimat umiarkowany, nie było więc czap lodowych, tylko morze zieleni.
Po długiej analizie wyników badań zarówno Murchison, jak i Thornnastor uznali zgodnie, że to idealne miejsce dla CRLT, którzy od tej pory nie będą musieli na dodatek zapadać w sen zimowy.
Na miejsce lądowania wybrany został płaski odcinek wybrzeża nad jednym ze śródlądowych mórz. Oznaczono go już radiolatarniami i podobnie jak wszyscy na pokładzie Rhabwara, czekał na przybycie statku. Conway i pozostali członkowie załogi medycznej tkwili przy iluminatorach, tak jakby ich cierpliwe wpatrywanie się w próżnię mogło jakoś pomóc CRLT bezpiecznie dotrzeć do celu podróży.
Ponieważ jednak chodziło o kosmiczne odległości, nie mieli prawa nic zobaczyć. O tym, że ich oczekiwanie dobiegło kresu, dowiedzieli się z głośników.
— Jest ślad, sir — obwieścił uradowany Haslam. — Namiar…
— Jesteś pewien, że to oni?
— Wielki, pojedynczy odczyt. To nie może być nic innego. Chwilę… czujniki potwierdzają.
— Bardzo dobrze — powiedział kapitan z ledwie skrywaną ulgą. — Proszę o maksymalne powiększenie na wizji. Dodds, połącz się z astrogatorem na Vespasianie i ustalcie koordynaty spotkania. Siłownia, w gotowości.
Personel medyczny nie słuchał dalej, tylko zebrał się przy ekranie. Wystarczyło jedno spojrzenie i wiedzieli już, że wszystkie przygotowania na przyjęcie wielkiej liczby ofiar niemal oczekiwanej katastrofy były marnowaniem czasu. Jednak nie przejęli się tym. Najważniejsze, że nietypowy skok zakończył się pełnym sukcesem.
Na środku ekranu widniała niewielka, ale wyraźna sylwetka spiralnego statku z trzema jednostkami Korpusu rozmieszczonymi wzdłuż jej osi. Całość mogła przypominać złożone zadanie z geometrii wykreślnej. Zastępujący główny napęd Vespasian zaczął już hamować, wznawiając także wraz z pozostałymi jednostkami ruch obrotowy. Po kilku chwilach gwar ucichł na tyle, że znowu można było usłyszeć rozmowy z głośników.
— Spotkanie na cztery godziny i trzynaście minut — oznajmił Haslam. — Nie będą się zatrzymywać na orbicie, zamierzają od razu podejść do lądowania.