Uwolnił stopę z tworzywa i wyciągnął dwumetrowy odcinek. Plastik był dość twardy i musiał użyć całej siły, aby go przedrzeć, lecz pasma były dość szerokie — powinny zakryć ranę, i to z kilkoma calami rezerwy. Z pomocą Orligianina założył opatrunek i związał mocno końce.
MacEwan obawiał się, że prowizoryczny bandaż jest za ciasny, a na dodatek zbyt silnie rozpycha na podbrzuszu dwie sąsiednie pary kończyn, dla których taki kąt wygięcia może się okazać szkodliwy. Wolał nie myśleć też, jaki wpływ na ranę mogą mieć brud i kurz, którymi pokryta była taśma.
Te same myśli musiały przebiegać przez głowę Grawlya-Ki, gdyż odezwał się w pewnej chwili:
— Może znajdziemy innego Kelgianina, który będzie wystarczająco przytomny, żeby powiedzieć nam, co robić.
Minęło jednak sporo czasu, nim tak się stało. Mieli wrażenie, że co najmniej godzina, chociaż sprawny ciągle wielki zegar ścienny wskazywał co innego. Na jego tarczy widniał szereg koncentrycznych kręgów z zaznaczonymi jednostkami czasu stosowanymi przez ważniejsze rasy Federacji. Według ludzkiej miary upłynęło ledwie dziesięć minut.
Tymczasem Hudlarianin uniósł kawałki rumowiska przykrywające dwóch Melfian, z których jeden okazał się całkiem przytomny. Nie był ranny, ale nic nie widział podrażniony chlorem i kurzem. Grawlya-Ki uspokoił go kilkoma zdaniami i odprowadził, ciągnąc za gruby wyrostek nieznanego przeznaczenia sterczący z głowy obcego. Drugi Melfianin wydawał głośne, nieprzekładalne dźwięki. Miał pęknięty w kilku miejscach pancerz, a ponadto połamane dwie nogi jednego boku i urwaną trzecią.
MacEwan pochylił się szybko, wsunął ręce pod pancerz między dwiema bezwładnymi kończynami i uniósł Melfianina do normalnej pozycji. Wspierany w ten sposób ranny ruszył powoli. MacEwan wyprowadził go poza obszar zniszczeń i zostawił obok oślepionego chwilowo kolegi.
Nie mając nic więcej do zrobienia, przyłączył się do Hudlarian rozkopujących największy stos szczątków.
Wkrótce dotarli do trzech kolejnych Melfian, którzy okazali się tylko lekko ranni. Skierowali ich w pobliże wejścia do tunelu. Później ujrzeli dwóch sześcionogich Tralthańczyków, którzy prawdopodobnie nie odnieśli obrażeń, ale zatruli się gazem uchodzącym wciąż z uszkodzonego pojazdu. MacEwan i Grawlya-Ki przytknęli im po masce do jednego z nozdrzy i krzyknęli, by zamknęli pozostałe. Prowadząc olbrzymie istoty, musieli uważać, aby ich nie stratowały. Zaraz potem odkopali dwóch Kelgian, z których jeden wykrwawił się już na śmierć przez olbrzymią ranę w boku, drugi zaś miał zmiażdżone pięć tylnych par koń — czyn i nie mógł się poruszać. Był jednak przytomny i pomógł im, usztywniając ciało, kiedy wzięli go na ręce.
Gdy MacEwan spytał go, czy może pomóc opatrzonemu wcześniej pobratymcowi, odparł, że brak mu wykształcenia medycznego i nie potrafi wymyślić nic lepszego ponad to, co już zostało zrobione.
Z czasem udało im się uwolnić z rumowiska jeszcze wielu chodzących, pełzających albo czołgających się rannych. Wszystkich kierowali ku przejściu do rękawa, aż zgromadził się tam spory tłumek istot, z których większość wydawała tylko nieartykułowane jęki bólu. Odgłosy dochodzące z rumowiska były w porównaniu z tą kakofonią dość słabe.
Niestrudzeni Hudlarianie pracowali, ginąc co chwila w tumanach kurzu, jednak trafiali już prawie wyłącznie na zmasakrowane zwłoki, w tym kolejnego zmarłego z upływu krwi Kelgianina, dwóch albo trzech zmiażdżonych Melfian i przygniecionego belką z sufitu Tralthańczyka. Ten ostatni jeszcze się ruszał.
MacEwan obawiał się dotknąć któregokolwiek z rannych, nie chcąc wyrządzić im jeszcze większej krzywdy, ale z drugiej strony czuł, że wielu z nich mógłby pomóc, gdyby tylko wiedział jak. Był coraz bardziej zły na siebie i własną bezużyteczność, a na dodatek chlor zaczynał przenikać mu z wolna przez maskę.
— Ten wydaje się cały — powiedział stojący obok Hudłarianin, unosząc z ciała Tralthańczyka ciężki blat stołu. Olbrzym leżał na boku, a jego sześć nóg drgało lekko. Ani kopulasta głowa, ani kończyny czy okryty grubą skórą tułów nie nosiły śladów obrażeń. — Czyżby tylko zatruł się chlorem?
— Możesz mieć rację — odparł MacEwan. Wraz z Grawlya-Ki przysunął maski do nozdrzy Tralthańczyka, jednak następne minuty nie przyniosły poprawy. Coraz silniej piekły go oczy, mimo że podobnie jak przyjaciel przyciskał teraz jedną ręką maskę do twarzy. — Macie jakieś pomysły? — rzucił ze złością, która brała się wyłącznie z jego bezradności. Czuł odrazę do siebie, że ujawniają przy Hudlarianinie, szczególnie że nie potrafił odróżnić obu obcych. Wiedział, że jeden z nich jest gotów do długich wywodów, byle tylko zachować się jak najuprzejmiej, drugi zaś wykazuje się stosownym dla chwili rozsądkiem. Wkrótce okazało się, że szczęśliwie towarzyszy im ten bardziej rozgarnięty.
— Możliwe, że odniósł obrażenia drugiego boku, tego, na którym leży i którego nie widzimy — powiedział. — Albo chodzi o jeszcze jedno. To masywna istota nawykła do życia w wysokiej grawitacji, podobnie jak my. A dla nas leżenie na boku jest bardzo nieprzyjemne. Możemy pracować w nieważkości, ale jeśli znajdujemy się w polu grawitacyjnym, musi ono być skierowane w dół, w przeciwnym razie szybko dochodzi do znaczących przemieszczeń organów wewnętrznych, co poważnie upośledza nasze funkcje życiowe. Gdy weźmiemy jeszcze pod uwagę, że Tralthańczycy montują na swoich statkach systemy sztucznej grawitacji z mnóstwem zabezpieczeń i obwodów rezerwowych, co zresztą sprawia, że ich jednostki są tak popularne, dojdziemy do wniosku, że musi im bardzo zależeć, aby nie dochodziło do żadnych wypadków. Ten zaś osobnik…
— Dość spekulacji — przerwał mu drugi Hudlarianin, który właśnie dołączył do gromady. — Podnosimy.
Wyciągnął przednią parę kończyn i wsunął je między podłogę a niewidoczny bok Tralthańczyka. Pozostałe wparł w podłoże tuż przed słabo drgającymi członkami poszkodowanego. MacEwan patrzył, jak macki się napinają i zaczynają drżeć z wysiłku, jednak ciało ani drgnęło. Drugi Hudlarianin przysunął się, by pomóc.
MacEwan był nie tylko zdumiony, ale i zaniepokojony. Widział już, jak jego pomocnicy unosili bez trudu wielkie kawały gruzu i połamane dźwigary. Ich wydłużone kończyny były bardzo sprawnymi i uniwersalnymi manipulatorami. Silne, wyposażone w twardniejące poduszki, na których można było chodzić, oraz w umieszczony po wewnętrznej stronie zespół wyrostków pozwalających na precyzyjne prace. Masa Tralthańczyka odpowiadała mniej więcej masie ziemskiego słoniątka, a mimo to stawiała im opór!
— Czekajcie — rzucił nagle. — Unosiliście już większe ciężary. Tralthańczyk chyba jest uwięziony, może nadział się na jakiś element konstrukcyjny i dlatego nie możecie…
— Nie możemy go ruszyć, ponieważ zużyliśmy sporo energii, a nie byliśmy w stanie się pożywić — wyjaśnił uprzejmiejszy z Hudlarian. — Absorpcja ostatniego posiłku została przerwana na samym początku przez wypadek. Jesteśmy teraz słabi jak niemowlęta, mamy tyle sił co ty i twój przyjaciel. Jeśli jednak podejdziecie z drugiej strony i zaczniecie pchać ku górze, razem może coś zdziałamy.
Chyba to jednak nie ten uprzejmiejszy, pomyślał MacEwan, napierając z Grawlya-Ki na grzbiet Tralthańczyka. Chętnie przeprosiłby Hudlarian za takie bezosobowe traktowanie, jakby byli tylko maszynami ratunkowymi, lecz na razie zajęty był czym innym, a nieustanna walka o oddech nie ułatwiała konwersacji. W odróżnieniu od Hudlarian, on nie potrafił mówić bez wciągania i wydychania powietrza.