Obok klęczał i zanosił się kaszlem Grawlya-Ki, nie wypuszczając metalowego pręta z dłoni. W każdej chwili pułkownik mógł dać sygnał do rozpoczęcia akcji, a wszystko przez to, że znajdujący się w centrum wydarzeń Ziemianin był zbyt wielkim tchórzem, by zrobić to samemu. Niemniej cokolwiek Kontroler postanowi, i tak będzie to zły wybór. MacEwan przysunął się do jednego z nieruchomych Hudlarian i pomachał mu ręką przed wielkimi, szeroko rozstawionymi oczami.
Przez kilka dłużących się sekund nie było żadnej reakcji. MacEwan zaczął się obawiać, że obcy już umarł, lecz w końcu Hundlarianin się odezwał:
— O co chodzi, Ziemianinie?
MacEwan chciał zaczerpnąć powietrza, ale odkrył, że nie ma już czym oddychać. Na moment ogarnęła go panika i o mało co odetchnąłby przez usta. Na szczęście w porę się powstrzymał. Wskazał konsolę.
— Możesz to otworzyć? — spytał dzięki powietrzu, które miał jeszcze w płucach. — Trzeba tylko wyłamać pokrywę. Wiem, co zrobić potem.
Desperacko starał się nie wciągnąć skażonego chlorem powietrza do coraz bardziej obolałych płuc, a tymczasem Hudlarianin wysunął powoli mackę i owinął ją wokół kopułki. Ześliznęła się po gładkiej powierzchni. Druga próba również skończyła się niepowodzeniem, obcy cofnął więc kończynę i dźgnął tworzywo ostrą, twardą jak stal szpatułką. Na osłonie pojawiła się mała rysa, ale kopułka nie pękła. Hudlarianin spróbował wziąć większy zamach.
MacEwanowi huczało w głowie. Nigdy jeszcze nie słyszał równie ogłuszającego dźwięku. Zrobiło mu się ciemno przed oczami. Niezdarnie zerwał z siebie koszulę, zwinął ją i przycisnął do ust w nadziei, że spełni funkcję prowizorycznego filtra. Drugą ręką przytrzymywał maskę, żeby chronić choć oczy. Odetchnął ostrożnie i udało mu się nie rozkaszleć. Hudlarianin cofał wciąż odnóże.
Tym razem jego macka uderzyła niczym taran i osłona, konsola, a nawet wspornik rozpadły się na kawałki.
— Przepraszam za niezgrabność — powiedział powoli obcy. — Brak pożywienia osłabia moją zdolność oceny…
Urwał, gdy nagle nad ich głowami rozbrzmiał podwójny, łagodny sygnał i drzwi do tunelu stanęły otworem. Omyła ich ożywcza fala chłodnego, świeżego powietrza, a z głośników rozległ się nagrany głos: „Prosimy pasażerów o wejście na ruchomy chodnik i przygotowanie kart pokładowych do kontroli”.
Dwaj Hudlarianie znaleźli jeszcze dość sił, aby przenieść na chodnik najciężej rannych, po czym zaczęli spryskiwać się nawzajem substancją odżywczą, pomrukując coś przy tym nieartykułowanie. Z głębi tunelu nadciągali już pierwsi nidiańscy ratownicy z depczącymi im po piętach lekarzami różnych ras, w tym parą Illensańczyków.
Wypadek opóźnił odlot tralthańskiego liniowca o sześć godzin. Przez ten czas lżej poszkodowani zostali opatrzeni i załadowani na pokład, innych zaś rozlokowano w specjalistycznych szpitalach w mieście, gdzie mieli pozostać pod opieką lekarzy swoich gatunków. Z poczekalni wyciągnięto opróżniony autobus i wiatr swobodnie wpadał przez dziurę wybitą w szklanej ścianie.
Grawlya-Ki, MacEwan i pułkownik stali obok wejścia do tunelu. Wielopierścieniowy zegar nad ich głowami pokazywał, że do startu zostało niecałe pół godziny.
Kontroler trącił nogą fragment zniszczonej konsoli.
— Mieliście szczęście — powiedział, nie podnosząc wzroku. — Wszyscy mieliśmy szczęście. Aż boję się myśleć, z jakimi reperkusjami mielibyśmy do czynienia, gdybyście ich stąd nie wyprowadzili. Ale z pomocą Hudlarian udało wam się uratować wszystkich oprócz pięciu, którzy zginęli w samym wypadku. — Roześmiał się w sposób zdradzający, że napięcie jeszcze go nie opuściło. — Lekarze mówią, że niektóre wasze pomysły zjeżyły im włos na głowie, takie były proste, ale nikogo nie zabiliście, a w paru przypadkach uratowaliście rannym życie. Na dodatek zrobiliście to na oczach całej planety i wszystkich przebywających tu gości z innych światów. Pokazaliście tym samym, jak bardzo zależy wam na budowie szczerych kontaktów między różnymi gatunkami. Tego nikt nie zapomni. Znowu jesteście bohaterami i sądzę… a właściwie jestem, kurna, pewien… że wystarczy jedno wasze słowo, a władze Nidii cofną nakaz deportacji.
— Wracamy do domów — powiedział stanowczo MacEwan. — Na Orligię i Ziemię.
Pułkownik zmieszał się jeszcze bardziej.
— Rozumiem, że ta nagła zmiana nastawienia może budzić w was mieszane uczucia, ale teraz są wam wdzięczni. Wszyscy, Nidiańczycy i inni, zabiegają o wywiady i tym razem na pewno was wysłuchają. Jeśli jednak zależy wam na jakichś oficjalnych przeprosinach, mogę to zorganizować…
MacEwan pokręcił głową.
— Odlatujemy, bo znaleźliśmy odpowiedź. Wiemy już, jak rozwiązać dręczący nas problem. Dostrzegliśmy obszar wspólnych interesów wszystkich istot rozumnych Federacji. Mamy pomysł na program, który z chęcią zaakceptują. Nie dostrzegliśmy tego wcześniej, chociaż to takie proste — dodał z uśmiechem. — Oczywiście realizacja tego planu będzie ponad siły dwóch starych weteranów, którzy przejedli się już ludziom. Nie obejdzie się bez zaangażowania organizacji w rodzaju waszego Korpusu Kontroli oraz zasobów i środków technicznych co najmniej pół tuzina planet.
Całość pochłonie więcej pieniędzy, niż potrafię sobie wyobrazić, i naprawdę sporo czasu…
W miarę jak mówił, dostrzegł dziwne poruszenie wśród ekipy telewizyjnej, która stała z boku w nadziei, że uda jej się porozmawiać chwilę z bohaterami. Zgody na wywiad nie otrzymali, ale nagrali ich rozmowę z pułkownikiem. Gdy Orligianin i Ziemianin odwrócili się i ruszyli do tunelu, kamery zarejestrowały, jak najwyższy oficer Korpusu na Nidii stanął na baczność i zasalutował z namaszczeniem. W oczach MacEwana widać było dziwny blask, ale jego oblicze pozostawało jak zawsze nieodgadnione.
Czasu upłynęło więcej, niż przewidywały najostrożniejsze nawet szacunki. Pierwotne, skromne raczej plany zmieniano po wielekroć, gdyż nie było prawie dziesięciolecia, w którym nie odkryto by nowego gatunku istot rozumnych. Te naturalną koleją rzeczy wstępowały do Federacji i deklarowały udział w przedsięwzięciu. Ostateczny projekt przewidywał więc budowę struktury tak wielkiej i tak złożonej, że do jej powstania przyczynić musiały się setki światów. Powstałe na nich sekcje zostały przetransportowane w częściach na obszar budowy, gdzie składano je mozolnie.
To, co pojawiło się z czasem w Sektorze Dwunastym galaktyki, było szpitalem. Największym, jaki kiedykolwiek zbudowano. Na trzystu osiemdziesięciu czterech poziomach odtworzono środowiska wszystkich form życia, które zamieszkiwały Federację, począwszy od żyjących w wiecznym mrozie metanowców, przez zwykłych tleno— i chlorodysznych, po istoty żywiące się twardym promieniowaniem.
Szpital Kosmiczny Sektora Dwunastego był swoistym cudem inżynierii i psychologii stosowanej. Jego utrzymaniem, zaopatrzeniem i administrowaniem zajmował się Korpus Kontroli, jednak nie było tu częstych gdzie indziej tarć między cywilnymi a mundurowymi pracownikami. Nie notowano także poważniejszych konfliktów wśród dziesięciotysięcznego personelu medycznego, który rekrutował się spośród ponad sześćdziesięciu gatunków mających własne przyzwyczajenia, kierujących się odmiennymi filozofiami życiowymi i roztaczających rozmaite miazmaty.
Łączyło go — przejawiane niezależnie od wielkości, kształtu czy liczby kończyn — pragnienie niesienia pomocy tym, którzy jej potrzebowali.