Marek Oramus
Senni zwycięzcy
Roval Beer Clubowi
1
Pierwszy hibernator był pusty, drugi i trzeci również. Za szybą czwartego bielał w pomroce nagi tors Laveersona, który leżał z rękami przepisowo wyciągniętymi w bok, jakby przymierzał się do krzyża. Piąty hibernator znowu ział pustką. Trzy następne osłaniały szybami nieruchome postacie o rozkrzyżowanych ramionach. Zimny, niebieskawy blask szedł od lampek kontrolnych i kładł się na leżących lodową poświatą, omywał białe katafalki i ginął w rzucanych przez nie cieniach. Szyby stały przed katafalkami jak gładka, równa barykada, zaraz za nią druga i trzecia, a dalej w głąb hali, niknąc w rzadkim półmroku, następne. Wisiał nad nimi bezmierny spokój, tak przeraźliwie doskonały, jakby całe powietrze zamarło i czekało na coś, co nie nastąpi nigdy.
Hala hibernatorów na poziomie czterdziestym wydawała się wypełniona oczekiwaniem po brzegi. Wszystko tu było czuwaniem, skrzętnym skrywaniem duszonej w sobie energii, wypatrywaniem chwili, tej jedynej, w której ściśniętym sprężynom wolno będzie wystrzelić na całą długość, zerwać więzy, wypchnąć stalowe ograniczenia, zewrzeć otwarte wyłączniki i puścić przez nie prądy, drogami nie uczęszczanymi od lat — aby napełnić pustkę tumultem, ciszę wrzawą. Trzeba było jednego sygnału, który ciągle się nie poławiał — jeszcze nie przyszła pora, nie minął czas.
Ściany hali hibernatorów, jednej z czterech, pokryte regularną mozaiką prostokątnych płyt, stanowiły wspólny grobowiec tych wszystkich, których po drodze wyrzekło się życie. Można było ich mieć i oglądać na każde życzenie, zalanych w prostopadłościennych bryłach, a nasyciwszy oczy odesłać z powrotem do ściany, zamienić w jeden z wielu kafelków z imieniem i nazwiskiem. Byli tu i ci, którzy pamiętali jeszcze prawdziwe niebo, i ci, którzy nie widząc go nigdy ani razu do niego nie zatęsknili. Byli wielcy uczeni i prości piloci, żony i kobiety lekkich obyczajów, tchórze i najwięksi bohaterowie zdarzeń minionych, których ciała udało się odnaleźć lub szczątki pozbierać. Eulena, Moralez, Zauber, de Camp, Foverry, Kildup, Mac Lagan — wszyscy tu leżeli, co do jednego. Chyba czuli się znakomicie, pełni zadowolenia, że ktoś wreszcie zwolnił ich z życia, pozbawił etatowego bohaterstwa, które z czasem przestaje służyć innym, a staje się piękne samo w sobie i ciągle wymaga dla siebie nowych dowodów, nowych potwierdzeń. Ściska gardło ciasną obręczą strachu, ale nogom o drżących kolanach pozwala iść tylko naprzód.
Pod numerami siedemset cztery i siedemset pięć leżą Retlich i Diss, piloci rakietki zwiadowczej wracającej z jednego z ostatnich zwiadów. Po drodze przytrafiła się im awaria, dyżurny dyspozytor przejął sterowanie i prowadząc rakietkę za pomocą mózgu podłączonego do aparatury wspomagającej próbował osadzić ją gdzieś w łatwo dostępnym rejonie. Szło mu dobrze, zdawało się, że wyląduje bez trudu. Kontrolę nad ruchem rakietki utracił niespodziewanie. Wybierając lądowisko dopuścił się siedemnastu nieprawidłowych skojarzeń związanych z zielenią, ziemią i wodą. Rakietka skręciła i na pełnej szybkości runęła między skaliste wyniesienia, które dyspozytor skojarzył z kobiecymi piersiami, przestrzenią, jakimś mało znanym kawałkiem muzycznym i z imieniem Galia. Nikt go potem o nic nie zapytał, wszyscy wiedzieli, że przestał być dyspozytorem; rozkaz zastał go patrzącego w ekran. Odebrawszy go podniósł się i odszedł bez słowa, by zgłosić się do aresztu.
Z rakietki nie było co zbierać. Wyglądała z góry jak błyszcząca żyła metalu wczepiona w skałę. Automaty odkopywały ją przez dwa dni, potem polecono im przestać i wyciąć jedynie sprasowaną sterownię. Lały się spod palników strumienie ciekłego metalu, spływały po osmalonym poszyciu, krzepnąc w skalnych zagłębieniach w srebrzysto-szare jeziorka. Z boku, rozdziawiając zębatą paszczę, czekał dźwig. Z bezpiecznej odległości przyglądali się pracującym automatom ludzie, wśród nich blady Retlich, brat tego z rakietki, pół kroku wysunięty do przodu, zaciskający zęby, niewidzącym wzrokiem wparty bezmyślnie w obraz zmagań automatów z opornym cielskiem pojazdu. Czasem chwytał nagle równowagę, jakby dopiero co miał upaść, to znowu zrywał się do biegu po skalistym gruncie w kierunku błyskających punktów, lecz po jednym kroku wracał na poprzednie miejsce, nieustannie wbijając nieruchomy wzrok w tnące metal palniki. Czerwone odbłyski pryskającej stali igrały wesoło po wypukłościach jego wizjera.
Dwaj towarzysze Retlicha stali za nim albo przysiadali na stopniach przed włazem, podnosząc się za każdym razem, gdy tamten wykonywał jakiś gwałtowniejszy ruch. Czekali tak przez trzy godziny nie przemówiwszy ani słowa. Potem z rakiety transportowej wysunęła się platforma, dźwig klapnął paszczą, uchwycił dymiący jeszcze wycięty fragment, obrócił się i złożył go na platformie.
Zapadał zmrok. Towarzysze Retlicha świecili reflektorami pomiędzy splątane blachy i zaglądali do wnętrza potrzaskanej sterowni. Retlich stał ciągle w tym samym miejscu, ale patrzył już nie w mroczniejącą dal, lecz w końce swoich butów. Automaty pancernym rojowiskiem znikały w lukach. Towarzysze Retlicha stali na platformie. Obcięte blachy przed nimi tworzyły niemal otwór wejściowy, zwieńczony u góry poprzeczną belką użebrowania, odartą z obudowy, oplataną zwitkami porwanych przewodów. Z tyłu, po metalowej płycie, zadźwięczały kroki Retlicha. Zatrzymał się za nimi.
— Odsuńcie się — zachrobotał w słuchawkach jego głos. — Chcę widzieć.
Pochylił się w kierunku otworu, potem wsunął się weń prawie po pas. Fotele (lub też to, co nimi kiedyś było) wciąż jeszcze trzymały w naciągniętych, a przez to teraz zbyt luźnych pasach dwa srebrne worki skafandrów. Z licznych rozdarć w skafandrach wyciekała krwawa masa błyszcząca szkliście na sterach i pogiętych prętach odartych z obicia foteli. Krew zachlapała nawet szyby ekranów, pocięte gęstą siatką pęknięć. Dwa rozłupane hełmy wypełnione były zakrzepłą krwią i czymś białawym — chyba mózgiem — wbite przy tym tak głęboko w pulpit sterowniczy, że z trudem widoczne wśród mrowia potrzaskanych na mak zegarów. Trzeba było nie lada wyobraźni, żeby doszukać się w tym wszystkim ludzkich kształtów. Szyje — obydwie prawie odłączone od barków; gdyby nie naciągnięty do granic wytrzymałości materiał skafandra, zwiotczały jak mokra szmata, między hełmem a srebrnym workiem pokrywającym każdy z foteli nie byłoby żadnego fizycznego połączenia. Nisko, tuż nad samą podłogą, z rozerwanych nogawek sterczały ukosem odarte z mięśni kości.
Towarzysze wydobyli Retlicha z otworu. Dawał się prowadzić jak dziecko.
Przez dwie doby Retlich siedział zamknięty w swej kabinie i nie chciał otworzyć. Cardinne, który był wtedy Prezydentem, nie pozwolił sforsować wejścia ani też włączać wewnętrznej komunikacji. Sam zrobił to tylko raz.
— Retlich — powiedział Cardinne. — Jesteś tam?
— Jestem — powiedział Retlich. — Zostawcie mnie.
— Dobrze — powiedział Cardinne i wyłączył kontakt.
W dwie godziny później Retlich odblokował pole i z pistoletem sygnałowym w dłoni udał się do kabiny dyspozytora Doogana, ale ponieważ go nie zastał, tabliczka z nazwiskiem Doogana jeszcze nie przyozdobiła ściany zwycięzców w hali na czterdziestym. Za to trzy rzędy w lewo od Retlicha i Dissa oraz dwanaście w górę pojawił się nowy napis: McGregor. Dokładnie na miesiąc przed opuszczeniem układu C-12814 spłynął nań niebezpieczny rodzaj szaleństwa, dotąd nie wiadomo na pewno, skąd i dlaczego. Domyślano się, że ma to związek ze sforsowaniem przez McGregora Błękitnej Bariery na Planecie Dwóch Kolorów, ale nikt na temat źródeł jego dziwnego zachowania nie mógł powiedzieć niczego poza domysłami, tak jak nikt nie wiedział nic pewnego o Planecie Dwóch Kolorów obydwu Barierach — Błękitnej i Szkarłatnej.