— Jeśli nie zważać na niepotrzebne ozdobniki — zareplikował natychmiast żylasty — wypowiedź pana Prezydenta Laveersona akceptujemy w całej rozciągłości. Odpowiem krótko: skoro przywódca “Dziesięciornicy” potwierdza nasze obiekcje, oczekujemy niecierpliwie na decyzję o rozwiązaniu Rady Statku i dymisję Prezydenta.
Wśród członków Rady Statku podniosła się wrzawa. Laveerson, zaskoczony ripostą, nie mógł pozbierać myśli, Rippert bełkotał coś bezładnie. Mężczyźni w czarnych kurtkach mogli służyć za wzór opanowania — przyglądali się panice ze spokojem, nie było po nich widać ani śladu triumfu. Obmyślali koleiny ruch? Ale jaki? Przez moment Laverson pożałował, że tak mało uwagi poświęcał szachom. Wrzawa za jego plecami nie milkła, czuł, że wszyscy czekają na jego słowa. Nie wiedząc jeszcze, co powie, podniósł rękę. Stopniowo uciszyło się.
— Sądzę, że niepotrzebnie zabrnęliśmy w dygresje. Radzę zapamiętać, że przedmiotem debaty jest kapitulacja zbuntowanych poziomów. Nic więcej.
— A my sądziliśmy, że rozmawiamy poważnie. Cóż — spotkała nas kara za naszą łatwowierność — żylasty opadł na oparcie fotela z dobrze udaną rezygnacją. Jego towarzysze nie poruszyli się — Laveerson nie dałby głowy, że przedmiot sporu zajmuje ich choć trochę. Znowu była jego kolej, milczenie przeciągało się. W tym momencie Staniewski podszedł i przekazał Prezydentowi małą karteczkę. Zawierała jedno zdanie, podpisane przez Banowskiego.
— Nie czas na kpiny, panowie — powiedział Laveerson. — Umawiamy się, że od tej chwili zaczynamy traktować się serio, dobrze?
Złożoną karteczkę trzymał w dłoni. Teraz, kiedy miał na tamtych metodę, umyślnie przeciągał milczenie.
— Wybaczcie, panowie, wszystko trzeba zacząć od nowa. Zapomnieliśmy o pewnej ważnej sprawie, bez której nie może się obejść żadna procedura. Chętnie na przykład dowiedzielibyśmy się, z kim mamy przyjemność…
— Według poprzednich ustaleń… — zaczął żylasty.
— Uchylam je — uciął Laveerson.
— Prezydencie, nie sądzi pan chyba, że wymienimy panu nasze nazwiska?
— Przykro mi — powiedział Prezydent — ale tak sądzę.
— To wbrew zasadom konspiracji. Pseudonimy — proszę bardzo; ale nic więcej nie mogę powiedzieć, doskonale pan rozumie, czemu.
— Męczy mnie, panowie, jedna zagadka. Skąd niby wiadomo, kogo wy reprezentujecie? Czy w ogóle kogoś reprezentujecie? Kto was wybrał, kto tutaj wysłał, kto potwierdzi, że jesteście jego przedstawicielami? Czym możecie zaświadczyć, że to nie bluff, że nie jesteście trójką odważnych żartownisiów, pełnych tupetu oszustów? Czy jesteście gotowi przedłożyć dokumenty, pełnomocnictwa, znaki rozpoznawcze?
— Dysponujemy nimi — powiedział żylasty — lecz nie chcemy i nie możemy ich udostępnić. Naszym zdaniem im mniej o nas wiadomo, tym lepiej. Przypuśćmy, że to pańscy ludzie zwyciężą, nie my. Łatwo wtedy przewidzieć nasz los.
— Łatwo — zgodził się Laveerson. — Lecz nie bardzo rozumiem, co właściwie pragniecie ukryć — milcząc. Zostaniecie zidentyfikowani tak czy owak, działa przecież aparatura rejestrująca każde wasze słowo, fotografują was kamery, prześwietlają promienie… Za pół godziny z Centralnej Krioteki Osobowej otrzymam wasze identyfikacje. Więc po co ten upór?
— Nie tak prosto, Prezydencie. Mój głos na dzisiejszą uroczystość został sztucznie zmieniony. Moich towarzyszy także. Nadto poddaliśmy się zabiegom charakteryzacyjnym. Promieni nie czuję, kamer nie widzę. Usiłuje nas pan przestraszyć, Prezydencie?
— To, że nie widzicie kamer, nie świadczy jeszcze, że ich nie ma.
— Nie ma kamer — powiedział czarnobrody z niezachwianą pewnością. Jego tubalny głos przetoczył się po sali jak grzmot Ale Laveerson nie dał się zbić z tropu.
— Są kamery, niech mi pan wierzy — rzekł siląc się na pobłażliwy ton. — Dlaczego miałoby nie być?
— Nie ma kamer — powtórzył czarnobrody. — Już nie ma. Pan nas nie docenia, Prezydencie. Wielka szkoda. Wysłany agent zameldował, że system rejestracyjny Sali Posiedzeń odmówił posłuszeństwa równo z rozpoczęciem debaty.
— Włączyć zapasowy! — syknął Rippert, ale agent ani drgnął.
— Zapasowy również nie działa — odpowiedział za agenta atletycznie zbudowany brodacz, choć przecież nie mógł słyszeć ze swojego miejsca ani słowa. Broda wokół jego wielkiej twarzy nastroszyła się — jedyny znak, że uśmiecha się do zgromadzenia.
Siedząc nieruchomo Laveerson spojrzał mu w oczy. Były zimne i bez wyrazu, nie potrafił w nie patrzeć zbyt długo. Spuścił wzrok. Równie dobrze mógłby wpatrywać się we wbity w ścianę gwóźdź, pomyślał niezadowolony. Tamci trzej wyraźnie poweseleli. Ich zbyt dobry humor sprawił, że Prezydent podjął decyzję:
— Staniewski, niech pan podejdzie do naszych gości i delikatnie przeszuka im kieszenie. Wiem, że to nieładnie, ale skoro za wszelką cenę pragną uchodzić za szalbierzy, nie widzę powodu, byśmy nie potraktowali ich stosownie do roli, którą grają.
— Protestuję! Chroni nas immunitet poselski! — zawołał siwowłosy.
— Najpierw dowiedźcie, że jesteście posłami. Dalej, Staniewski. Uprzejmie panów proszę nie stawiać oporu.
Staniewski ruszył w ich kierunku, lecz po przejściu mniej więcej połowy dystansu zatrzymał się niespodziewanie, sięgnął do pasa i po chwili w jego dłoni błysnął matowo metal pistoletu elektrycznego. Obracał się w stronę Laveersona i Ripperta nieskończenie wolno, płynnym ruchem podnosząc broń. W zapadłej nagle śmiertelnej ciszy szczęknął bezpiecznik.
— Staniewski — powiedział Prezydent po dobrej minucie. — Oszalałeś, Staniewski?
— On nie oszalał — odezwał się żylasty. — Wypełnia tylko nasz rozkaz. Radzę zachować spokój, nie wykonywać gwałtownych ruchów, nie ma sensu ginąć bez potrzeby. Rozumiem, panie Prezydencie, że rozmowy są zerwane. Jak pan woli — wzruszył ramionami. — Całkiem możliwe, że jeszcze się spotkamy, oby był pan wtedy w lepszym usposobieniu. Do zobaczenia.
W całkowitej ciszy skłonili się opuścili Salę Posiedzeń. Staniewski, nie zwracając uwagi na ich odejście, trwał nadal na poprzednim miejscu z pistoletem w wyciągniętej ręce. Był najlepszym agentem z oddziału osobistej ochrony Prezydenta; Laveerson mawiał o nim, że wart jest wszystkie pieniądze “Dziesięciornicy”. A teraz “wart wszystkie pieniądze” Staniewski stał w lekkim rozkroku i mierzył do niego z pistoletu.
Staniewski czuł się zupełnie tak, jakby mózg wkręcono mu w imadło. Oplatało go potrójne zmienne pole encefaliczne, wijące się mocarnymi splotami przez ściany i korytarz. Natężenie ciągle nie malało, chociaż ci, którzy wytwarzali pole, oddalali się coraz bardziej. Odchodzili bez pośpiechu do wind, Staniewski wiedział o tym, jego mózg przypominał kawałek drewna, ale informacja ta zakodowana była gdzieś pod skórą, w koniuszkach nieposłusznych palców, w podeszwach stóp. Niejako automatycznie rejestrował pulsowanie pola: spadające w miarę wzrastania odległości natężenie wyrównywała intensywniejsza generacja fal.
Podchodzili już chyba do samych wind, kiedy pole ustąpiło. Zmiana nastąpiła tak raptownie, że Staniewski nie od razu zareagował, kontemplując przez sekundę dziwaczne dzwonienie w uszach. W następnej sekundzie opuścił pistolet, potrząsnął gniewnie potężną czupryną i skoczył w kierunku otworu wejściowego. Dzieliło go od niego mniej więcej trzy metry, odbił się, poleciał głową naprzód, nieomal przebił pole wyjściowe i wypadł na zewnątrz. Nie bał się potłuc — miał na sobie moster. Lecąc nisko nad posadzką Staniewski wykonał akrobatyczny obrót, osiadł miękko na plecach, ale wcześniej zdążył dwukrotnie wystrzelić w głąb korytarza. Dwa suche klaśnięcia rozbrzmiały w Sali Posiedzeń jak dwa głośne policzki, resztę odcięła zregenerowana błyskawicznie kurtyna siłowa.