— UFO istniały rzeczywiście…
— Jeśli istnieją Dwukolorowi, to jest ich teraz o jednego mniej. Czysty zysk.
Popołudniowe serwisy informacyjne video donosiły o pracach komisji badającej przyczyny i przebieg zajść. Przebieg odpowiadał mniej więcej temu, co zrelacjonował Ponury Drab. O przyczynach nie było nic zgoła, ale też komisja dopiero co rozpoczęła przesłuchania. Nie brakowało natomiast migawek o rekonstrukcji zniszczonych poziomów i wracających do swoich kabin mieszkańcach.
Wieczorem lekarze uznali Wernera za wyleczonego i zdjęli mu napylane bandaże, co natychmiast wykorzystała komisja przeprowadzając videofoniczne przesłuchanie. Werner zeznał wszystko, co wiedział, wspomniał o opowieści Valentina — Ponurego Draba, o czarnobrodym hipnotyzerze i o tym. że jeżeli ktokolwiek potrafi coś dokładniej o jego metodach powiedzieć, to tylko garbaty Deogracias, który nie dał się zahipnotyzować. Komisja skwapliwie tę uwagę zaksięgowała (w pękatym brzuchu rejestratora zadrgała srebrna kropla), zadała Wernerowi parę dodatkowych pytań i oznajmiła mu w końcu, że jest wolny, pod takim jednak warunkiem, iż przypomniawszy sobie cokolwiek istotnego (a nawet pozornie nie istotnego) natychmiast o tym komisję powiadomi. Tuż po przesłuchaniu Werner przyszedł pożegnać się z Deograciasem. Udawał się do swojej kabiny, żeby, jak mówił, doprowadzić ją do porządku.
— A jak to nie był Dwukoorowy? — spytał Deogracias.
— A kto?
— Człowiek. Zwykły człowiek.
— Tak czy owak był z niego kawał sukinsyna. Teraz się trochę uspokoił. Stare przysłowie mówi: dobry czło… hm, wiesz co? Najlepiej przestań o tym myśleć.
— Nie mogę.
— Ma, na co zasłużył. Odwiedź mnie kiedyś koniecznie.
Ranek następnego dnia nie przyniósł sensacyjnych wieści, po krótkiej wizycie w diagnostacie zwolnienie ze szpitala i wezwanie na przesłuchanie nadeszły prawie równocześnie. Komisja przywiązywała widocznie wielkie znaczenie do zeznań Deograciasa, ponieważ nalegała na użycie transmitera myśli. Włożono mu na głowę hełm, tak wielki i ciężki, jak odpięta od skafandra astronauty bania — i polecono intensywnie myśleć na temat zdarzeń sprzed dwóch dni. Na nowo przyszło mu przeżywać spotkanie z czarnobrodym. Opowiedział także swoje sny, komisja ożywiła się znacznie, sen o makach zaintrygował ją do tego stopnia, że przewodniczący poprosił Deograciasa o powtórzenie. Opowiadający miał zamknięte oczy, więc nie widział, że kryształek rejestratora drga jak szalony, a członkowie komisji poszeptują między sobą, przeglądają jakieś papiery, pokazują sobie wykresy z. ostrymi pikami… Otworzył oczy i powiedział: skończyłem, to chyba wszystko. Tak, to chyba wszystko, zgodzili się członkowie komisji z niejakim smutkiem, rejestrator przyglądał się im bez zainteresowania srebrnym, nieruchomym okiem, jest pan wolny, naprawdę bardzo nam pan pomógł…
Machinalnie poszedł w kierunku wind, wsiadł do pierwszej z brzegu i rozsiadłszy się czekał, aż ruszy.
— Proszę opłacić przejazd.
Zanurzył rękę w kieszeń bez nadziei, że znajdzie cokolwiek. Nie wyjmując jej zastanawiał się, co począć. Winda powtórzyła żądanie.
— Nie mam pieniędzy — oznajmił Deogracias prawie radośnie. — Czy nadal ci przyjemnie, że wybrałem właśnie ciebie?
Winda nie zareagowała na zniewagę. Zatrzymała się znowu na sto piątym i Deogracias wysiadł. Tu również było lato, choć bez morza. “Pół korony — pomyślał. — Gdybym był posiadaczem takiej fortuny, raczej zdecydowałbym się, na śniadanio-obiad.”
Zaraz za windami rozciągał się wielki park — wielki z pozoru, rzecz jasna, z początku Deogracias miał zamiar dojść do najbliższej ściany, zaczął nawet zastanawiać się, gdzie jej szukać, bo zawsze znajdowały się w miejscach najbardziej nieprawdopodobnych: w środku pnia wielkiego drzewa, w połowie wodospadu… Miejsce było jednak tak urocze, po żwirowanych alejkach nie kręciło się zbyt wielu ludzi, iluzja tak pełna, że zrezygnował z tej myśli.
Na skraju lasku, blisko pierwszych drzew, dostrzegł pomalowaną na czerwono ławeczkę. Podszedł do niej i spróbował usiąść. Była znacznie mniej wygodna, niż się wydawało — ściana przenikała prawie dokładnie przez oparcie. Posiedział sztywno przez parę sekund, potem przeniósł się na trawę obok ławki, plecy oparł o landszaft z sosnowym laskiem. Zamknął oczy starając się nie myśleć o jedzeniu.
Zbudził go śmiech; ile przespał godzin — trzy, cztery? Słońce świeciło teraz z zupełnie innej strony, niemal prosto w oczy, śmiejącym się był mężczyzna, którego długi cień sięgał Deograciasowi stóp. Trzymał za rękę wysoką kobietę o głowie gładko ogolonej i pomalowanej na czarno i żółto. Miała na nogach potężne srebrne buciska, wokół szyi coś w rodzaju półprzeźroczystej pelerynki spiętej na ramieniu nieźle podrobionym nuggetem o kilogramowej co najmniej wadze — ii jeśli nie liczyć gromady branzolet to było właściwie wszystko. Mężczyzna ubrał się o wiele spokojniej: w zwykłe spodnie z kieszeniami i złotym lampasem, zupełnie czarne i tak obcisłe, że przez moment Deogracias myślał znowu o farbie. Górną część stroju stanowiła zwykła tygrysia skóra, której ciężki łeb musiał go po każdym kroku walić boleśnie w same nerki. Był niższy od kobiety, ale co mu natura zdjęła z wysokości, to samo dołożyła na szerokość. Palił papierosa.
Mruknęli coś do siebie i zbliżyli się.
— Hej, garbusie — odezwał się mężczyzna, kiedy podeszli całkiem blisko. — Mam ochotę potraktować twój garb jak worek bokserski. Ile to według ciebie mogłoby kosztować?
Nie zmieniając pozycji Deogracias spojrzał taksująco na jego bicepsy.
— Dziesiątkę.
Mężczyzna wręczył mu uroczyście dziesięć koron i długo rozgrzewał rękę i bark. Od uderzenia pociemniało Deograciasowi w oczach. Podnosił się z ziemi powoli, przesuwając językiem po wewnętrznej stronie warg. W jednym miejscu poczuł jakby słodkawy smak krwi.
— Ja też, ja też — klasnęła w dłonie jego towarzyszka, jej piersi pod pelerynką wahnęły się ciężko. Zadzwoniły bransolety. — Chcę dotknąć, chcę koniecznie dotknąć go w to miejsce!
Deogracias popatrzył na nią ponuro.
— To będzie kosztowało pięćdziesiąt koron — powiedział powoli. Mężczyzna pogrzebał w kieszeni i wyciągnął banknot.
— Drogo bierzesz — powiedział. — Okropnie drogo.
— Jak dobra prostytutka — odrzekł Deogracias patrząc mu prosto w oczy. Mężczyzna roześmiał się. Wyjął z kącika ust niedopałek i wyrzucił za siebie.
— Ustaw się, garbusie — powiedział.
Miał wrażenie, że zwaliła się na niego góra. Leżał zupełnie spokojnie, z rzadka tylko jakaś myśl przelatywała mu przez głowę, okropnie wolno, ale żadna nie ocierała się nawet o zamiar powstania i pójścia dokądkolwiek. Był zrobiony z kruchego szkła.
Tamci dwoje stali nad nim przez parę minut, wreszcie mężczyzna powiedział:
— Teraz możesz go dotknąć.
Niczego nie poczuł, usłyszał tylko dobiegający z daleka śmiech kobiety. Sądząc po tym śmiechu była bardzo podniecona.
— A teraz zabiorę mu nasze pieniądze — powiedział mężczyzna. Pochylił się nad Deograciasem i wyjął mu je z kieszeni.
— To byłoby właściwie wszystko — usłyszał Deogracias jego głos, kobieta zaśmiała się krzykliwie i w tym momencie park, alejki i ławka uniosły się łagodnie ku słońcu, postały tam i powoli jęły spływać w dół. Kopnięcie pozbawiło go tchu, łapał powietrze jak wyjęta z wody ryba, krztusił się nim, pulsujący w żebrach ból nie pozwalał odetchnąć głębiej. Gumowy dzwon, który zawisł nad nim, osiadł i odciął go od reszty świata, bo przez długi czas — ale nie wiedział, jak długi — nie słyszał niczego, ani silników “Dziesięciornicy”, ani wtórującego im szumu drzew, ani nawet przyspieszonych oddechów mężczyzny i kobiety, którzy przywarli do siebie, potem wzięli się za ręce i ich kroki zachrzęściły po żwirze alejki. Dzwon bił bezgłośnie, a on był jego sercem — tego jednego był pewien.