Raptem dzwonowa zasłona wokół zaczęła stawać się coraz cieńsza, aż pękła i wtedy dotarł doń cały świat dźwięków, od ledwo wyczuwalnego wibrowania silników po całkiem wyraźny śpiew ptaków. “Mokro i zimno”, pomyślał. Otworzył oczy — pięć metrów od trawnika, na którym leżał, po asfaltowej uliczce przechodzili ludzie. Słyszał ich glosy i widział ich buty — niektórzy zatrzymywali się, żeby popatrzeć, po czym odchodzili niespiesznie ze swoimi kłopotami, inni mijali go bez wahania i bez cienia zainteresowania.
Leżał spokojnie dalej, butów na asfalcie przybywało, rozmaite gatunki obuwia nosili mieszkańcy “Dziesięciornicy” — nie przypuszczał, że może być tego tyle. Damskie lekkie sandały i męskie na wysokich obcasach, wymyślne konstrukcje zmierzające wysoko nad łydkę, sznurowane, samogrzejne, rozciągliwe, obcisłe; potężne buty pilotów i leciutkie baletnic i striptizerek z Czerwonego Poziomu, buty z akwariami w obcasach i małymi żywymi trybkami w środku, z cyfrowymi wskaźnikami czasu na tępych nosach, z migoczącymi oślepiająco wzorami, które zmieniały się co chwila, buty samobieżne, buty rozmawiające z właścicielami lub, co gorsza, kłócące się ze sobą ordynarnie, zniszczone buty jednodniowe, których nie włożono na noc do regeneratora — i błyszczące zregenerowaną nowością; mięciutkie mokasyny i białe pantofle z pięciokątnymi czubkami do gry w bambo — a obok nich od czasu do czasu stopy pozornie nagie, otoczone jedynie warstewką pola siłowego wytwarzanego przez obręcze nad kostkami. W zetknięciu z mokrym asfaltem obute w ten sposób stopy pozostawały czyste, w odróżnieniu od stóp całkiem bosych, których w miarę jak słońce podnosiło się na niebie, pojawiało się coraz więcej. Ranek niepostrzeżenie zmienił się w południe. Deogracias kilka razy zasypiał, ale budził się ciągle z tym samym obrazem przed oczami: maszerującej różnorodności butów, co stwarzało złudzenie, Jakby nie zasypiał wcale; cienie drzew odsunęły się na bok, rosa wyschła, słońce prażyło jak opętane, leżał w wielkiej słonecznej kałuży.
Ruch na alejce malał, coraz mniej butów przed oczami, coraz bardziej gorąco. Chciał oblizać zeschnięte wargi, ale nie mógł. Koszula na plecach przypominała arkusz rozgrzanej do czerwoności blachy — za każdym razem, gdy blacha dotykała skóry, syczał z bólu i ze złości na przeklętą bezsilność, która nie pozwalała na zmianę pozycji. Kępka trawy zasłaniała mu do połowy lewe oko, jakieś źdźbło pracowicie wwiercało się w nos, inne ocierało się o twarz, prowokując do podrapania skóry w swędzącym niemiłosiernie miejscu, ale nie mógł ruszyć nawet głową. Mógł tylko myśleć i patrzeć. Kilkakrotnie łączył się z informerem, o co chodzi, odpowiadał informer, a on nie potrafił wydobyć głosu, język także wypowiedział mu posłuszeństwo, zresztą cóż można powiedzieć mając usta zarośnięte trawą? Co się tam dzieje, powtarzał za każdym razem informer z cierpliwością automatu i za każdym razem wyłączał się z metalicznym przydźwiękiem. Mógł tylko czekać — ale na kogo? Na co?
Nie wiedział.
Słońce minęło zenit i poczęło staczać się w drugą stronę. Po trawce przed lewym okiem wspinał się pracowicie owad, którego nazwy nie znał. Cała doba, pomyślał. Prawie cała doba. Żuczek doszedł do końca źdźbła, wahał się, co począć dalej, przebierał w powietrzu łapkami, wreszcie zdołał się obrócić i rozpoczął mozolne zejście. Zniknął w trawie. Skansen, pieczołowicie odrestaurowany skansen. Nie sądził, że aż tak pieczołowicie. Gdzieś w przestrzeni krążył świat, który był temu wzorem, w którym prawdziwe było wszystko, co tutaj zdawało się tylko niepotrzebnym oszukaństwem, odbiciem w krzywym lustrze. Tamten świat niczego nie naśladował i dlatego musiał być piękny; ten — nieudolna kopia tamtego, potrafiąca zadziwić najwyżej we fragmentach — dawał przecież wyobrażenie o wspaniałości oryginału. Sporo już czasu zmierzali w jego stronę, każdy lokował w mim swoje małe i wielkie nadzieje, życie w swej obecnej postaci miało liczyć się tylko do pewnego momentu, a potem już na nowo. Nowe wspaniałe życie w starym wspaniałym świecie. W którym świecie? Który z nich jest stary? To by była dopiero niespodzianka, gdyby nagie okazało się, że “Dziesięciornica” — zmaterializowana ułuda — mniej jest jednak ułudna od raju, ku któremu kierowali marzenia; że choć nieprawdziwa, to jednak tam więcej czeka oszustwa niż tu… Replika wierniejsza niż oryginał? Przeląkł się tej możliwości, a przecież dla niego, urodzonego tutaj, tamto było jedynie podsycaną opowieściami imaginacją, objawieniem, w które przyjęło się wierzyć, najwyższą doskonałością, do której przywykło się wzdychać. Nawet gdyby wszystko od początku do końca sprawdziło się dokładnie według przepowiedni, ten świat na zawsze pozostanie dla niego pierwszy, na zawsze lepszy, bardziej niezawodny, tamten zaś nawet w miejscach, gdzie będzie demonstrował swą wyższość w sposób oczywisty, wyda się jedynie rozregulowaną zabawką, odtworzoną misternie na obraz i podobieństwo.
Usłyszał głosy i zobaczył, jak dwie pary butów skręciły z asfaltu i weszły na trawę. Zbliżały się nierównymi krokami, idąc jedne za drugimi: pierwsze stąpały ciężko, tratując trawę, drugie nieco lżej, omijając niektóre kępki, a niektóre przeskakując. Obeszły naokoło jego ciało, jedne ż jednej, drugie z drugiej strony, potem na odwrót, spotkały się obok twarzy Deograciasa do połowy ukrytej w trawie, przystanęły i ustawiły się przed nią w szeregu.
— Nie rusza się — powiedział pilot Heppard.
— Nie — potwierdził pilot Oona. — Ale oddycha.
— Jak oddycha — powiedział pilot Heppard — to widocznie żyje.
Wzięli Deograciasa pod ramiona, podnieśli, postawili pionowo. Chcieli, żeby stał o własnych siłach, lecz za każdym razem, gdy go puszczali, przechylał się i walił na ziemię, więc doskakiwali pokrzykując z emocji i łapali go. Ziało od nich alkoholem konwencjonalnym.
Podyskutowawszy nieco zgłosili wypadek informerowi, położyli Deograciasa na trawie, a Oona wezwał najbliższy automat z napojami. Siedzieli po obu stronach poszkodowanego, automat, pękaty jak beczułka, dotarł żwirową alejką do skraju trawnika.
Otworzyli Deograciasowi usta i wlali w nie płyn. Błysk wdzięczności w jego oczach utwierdził ich w przekonaniu, że postąpili słusznie. Spomiędzy chmur zieleni wyłonił się biały transporter pogotowia medycznego.
— Mówiąc między nami — odezwał się Heppard — to napiłbym się teraz piwa. Biedny chłopiec — dodał spoglądając w stronę, gdzie zniknął transporter. — To jak?
— Nigdy nie mówię nie — odrzekł Oona poważnie.
Piwiarnia Quevasa na poziomie setnym stylizowana była na średniowieczną oberżę — z zewnątrz wydawała się zbita z potężnych bali, a dach, którego w rzeczywistości nie było, robił wrażenie krytego drewnianymi gontami. Ich matowa, mokra czerń z zawiązującymi się gdzieniegdzie kępkami mchu dobrze pozorowała nieustanną batalię z wichrem i deszczami. Przez otwarte okna z okiennicami powyrzynanymi w małe serduszka od wczesnego rana gwar wylewał się na korytarz.
Wewnątrz panował półmrok. Przy długich drewnianych stołach, na prostych ławach siedzieli nad kuflami biesiadnicy o zaczerwienionych twarzach. Ponad ich głowami, pod powałą koloru ciemnego miodu, kotłował się dostojnie dym, podbijany od spodu tysiącem okrzyków i zawołań. Pomiędzy stołami jeździły bezszelestnie olbrzymie skrzynie, które w momencie postoju rozchylały się, metalowa ręka wyrosła nagle z boku sięgała w głąb, a za moment nad otworem pokazywał się obłok białej piany. Na ten znak biesiadnicy pospiesznie dopijali resztki, po czym bezużytecznymi kuflami walili z rozmachem o podłogę, aż skorupy pryskały między nogami stołów jak ruchliwe małe zwierzątka, automat stawiał na blacie nową porcję, otwór w skrzyni zarastał, zaś ona sama podążała dalej, gdzie ceremonia powtarzała się od nowa. W rogach li przy poczerniałych ścianach stali rycerze w srebrnych zbrojach — ulubiony cel siedzących najbliżej. Coraz to jakiś kufel śmigał w tamtym kierunku, a kiedy rozpływał się na ich kryształowych piersiach lub na dziobastej facjacie nie pozostawiając najmniejszej rysy, podnosiła się wrzawa, lecz szybko cichła, gdyż oto następny zawodnik sposobił się do miotania świeżo opróżnionym garncem.