Wklinowani ciasno między kompanów piloci Heppard i Oona raczyli się niespiesznie, niczym nie przegryzając. Tłukli leniwie próżne naczynia, przyglądali się niknącym w podłodze skorupom, następnie obracali się w stronę lśniącego blatu, gdzie stalą przed nimi nowa dwójka, jednocześnie ujmowali za ucha i zanurzeni prawie po oczy w pianie ciągnęli po tęgim łyku, odbekiwali przeciągle i z łoskotem odstawiali kufle.
Wyszli z piwiarni, gdy późna pora mocno już przerzedziła szeregi za stołami, kiedy na wszystkich poziomach letnich dawno zapadło to, co przyjęło się nazywać nocą — z braku lepszego słowa na określenie pory po wygaszeniu dziennych świateł. Ciemność zaskoczyła ich, nie było widać bliskich świerczków ani dalekich gór, które można dotknąć podchodząc do ściany na wyciągnięcie ręki. Mieli nad sobą granatowy rondel nieba z powbijanymi weń złotymi cekinami, jak to od niepamiętnych czasów utrzymują poeci; Kosmos płaczący złotymi łzami, odrobiony tak starannie, iż ktoś, kto pragnął pobawić się w historię astronomii, mógł bez wychylania nosa poza “Dziesięciornicę” obserwować przez podręczny teleskop obiekty do szesnastej wielkości gwiazdowej. Antares tego nieba był rzeczywiście widzianym z Ziemi Antaresem. i nawet jego widmo było widmem Antaresa, a nie Rigela czy Syriusza, aby domorośli Keplerowie i Fraunhoferowie mogli spokojnie dokonywać swoich odkryć.
— Gwiazdy jak gwiazdy — powiedział Oona bardzo mało zważając na dykcję. Ruszyli przed siebie niepewnie, na ślepo, kompletnie nie widząc drogi. Zanim dotarli do świateł, które rozbłysły im pod nogami jak rząd śniętych ryb, weszli dwukrotnie w krzaki.
— Wyzerowaliśmy nasze konta — poinformował Oona Hepparda, który jednak nie przyjął nowiny z należytym zainteresowaniem. Czas jakiś posuwali się w milczeniu, coraz to inne światełka zapalały się przed nimi. Zmęczyli się i przystanęli.
— Odpocznijmy — zaproponował Heppard. Skręcili z pasażu, poczuli na twarzach gałęzie, światła za nimi zgasły jak zdmuchnięte. Nim dotarli do ściany, upadli, podnieśli się i jeszcze raz upadli — w końcu podpierając się wzajemnie, klnąc i ciężko dysząc oparli się na elastycznej powierzchni, spłynęli po niej do samego dołu i tam, spleceni w ciasnym braterskim uścisku, posnęli jak dzieci.
Coś ich zbudziło — co? Równocześnie otworzyli oczy i wpatrzyli się w nadpływającą falami ciemność. Niebo na wschodzie poszarzało, gwiazdy wyblakły, gałęzie drzew kiwały się majestatycznie nie wydając żadnego odgłosu. Wysoko zawisł anemiczny księżyc — dzieło podłego malarza — rozświetlający rzadkie chmury. Poza zwykłym chrobotaniem silników w powietrzu nie niosły się żadne dźwięki. Niby nie było powodów do niepokoju, a jednak Heppard i Oona wpatrywali się ze strachem — przed czym? — w czerniejącą przed nimi groźnie ścianę zarośli. Twarze pilotów bielały obok siebie jak dwie nieudolne podobizny bladego księżyca.
Raptem Heppard uświadomił sobie, że od pewnego czasu palce Oony zaciskają się na jego ramieniu niczym żelazne obcęgi i w tym samym momencie raczej poczuł, niż zauważył ciemną sylwetkę na tle nieba. Chwilami tracił ją z oczu, to znowu, gdy odsłaniały ją gałęzie, obserwował zarys kudłatego, niedźwiedziego łba, taniec mętnych świateł na wybrzuszeniach połyskliwego stroju, czarną zwalistość ramion wyrastających ponad krzewy. Nie było w tym obrazie nic ludzkiego — był kamienny spokój pomnika, była pomnikowa dostojność bóstwa, które zstąpiło na ziemię, aby wymierzać sprawiedliwość.
Nie wiadomo, jak długo trwali wpatrzeni w tamto miejsce, pełni strachu przed bóstwem za swoje małe grzeszki. Kilkakroć ciemna sylwetka zakołysała się na tle nieba — i za każdym razem Heppard i Oona krzyczeli nie poznając własnych głosów. A potem, kiedy gałęzie zaszeleściły szelestem, w który nie chcieli uwierzyć, krzyk zamarł im na ustach. Wielkolud pruł ciemne fale zarośli, które odskakiwały skwapliwie od jego szerokiej piersi. Szedł prosto na nich z takim impetem, jakby zamierzał wejść prosto w namalowany za ich plecami krajobraz. Byli nieprzytomni ze strachu, gdy sforsował ostatnią kępę jałowca i stanął przed nimi na chwiejących się nogach.
Usłyszeli chrapliwy oddech i zobaczyli wreszcie jego twarz: błyszczącą od potu, ze zlepionymi włosami nad czołem. Z ust, wykrzywionych w grymasie bólu, nie wydobyło się ani jedno słowo skargi czy prośby o pomoc, gdy jednak upadł przed nimi na kolana, aż zadrżała ziemia, nie mieli wątpliwości — ten człowiek walczył o życie.
Patrzył na nich i nie widział ich, jakby stanowili zbyt nikczemną przeszkodę dla jego oczu; oni zaś czekali, co się wydarzy z cierpliwością ludzi znających swój los i pogodzonych z nim z powodu swej bezradności. O dziwo, myśl o fizycznym wyczerpaniu klęczącego przed nimi człowieka, która nie była ich własną myślą, lecz przejętą gdzieś z powietrza — i nie była nawet myślą, ponieważ do myślenia nie byli zdolni, prędzej odczuciem, mimowolnie odebranym wrażeniem — ta myśl-niemyśl nie przyniosła im żadnej ulgi.
W środku głowy, gdzie dawniej podejrzewał obecność mózgu, czuł Heppard bolesne pulsowanie, momentami narastające do granic wytrzymałości. Ból pojawiał się i ustępował na przemian. Skądś znowu wzięło się podświadome przekonanie, że tortury zadawane przez klęczącego olbrzyma są jedynie efektem ubocznego oddziaływania sposobów, jakimi próbował się ocalić — ale także to spostrzeżenie, jak poprzednie, nie niosło ze sobą żadnej ulgi.
— Zrób coś, Quevans — wychrypiał olbrzym. — Nie zostawiaj mnie.
Nie prosił; w jego głosie nie było żalu, nawet wymówki. Opuścił głowę na piersi i wtedy dopiero zobaczyli, że to, co wzięli za dziwny rodzaj kołnierza opasującego szyję — to tylko wielka broda. Pojaśniało na tyle, że mogli z łatwością określić jej kolor.
— Quevas — wyszeptał olbrzym. Klęcząc z dłońmi płasko ułożonymi na udach, z opuszczoną głową, przypominał pielgrzyma, który się modli.
Od korytarza dobiegło kilkanaście podnieconych głosów. Zbliżały się szybko. Po chwili buchnęła z tamtej strony lawina świateł. Pielgrzym podniósł głowę, jego oddech stał się wolniejszy i cichszy. Nasłuchiwał, nim znowu spojrzał na Hepparda i Oonę. Obaj poczuli w mózgach ołów. Ciężar narastał, głosy gęstniały — wtedy prawa ręka olbrzyma dwukrotnie przecięła powietrze i skafandry obu pilotów rozeszły się na piersiach ze słabym świstem, a wraz z nimi odwinęły się jak złuszczone żarem grube jednolite kombinezony zakładane pod spód. Poczuli na twarzach jego gorący oddech — był tuż obok, wyciągał w ich kierunku swoje mocarne dłonie. Dotknął nimi Hepparda w miejsce, gdzie łukowato zakręcają na plecy ostatnie żebra, Heppard zadrżał, szarpnął się raz i drugi, coraz słabiej, życie wyciekało zeń, przed oczami rozpościerała się leniwi czerwona zasłona, wszystko stawało się czerwone — noc, niebo, zarośla, ten, który go zabijał. Jego rozpalone do czerwoności ręce, jego oczy płonące coraz silniej, w miarę jak odbierał Heppardowi ciepło, jak wydzierał mu życie — nawet piana w kącikach jego ust była różowa, nie biała.