Выбрать главу

Postąpiwszy podobnie z Ooną i wypuściwszy z rąk jego bezwładne ciało Dyerx Drugi odwrócił się od ściany i wstał powoli z kolan. Między zaroślami raz po raz połyskiwały metalicznie hełmy jego prześladowców. Splótł ręce na piersiach i czekał. Przy tej energii, którą dysponował obecnie, powinien podpuścić napastników jak najbliżej. Posuwali się śmiało, nie bojąc się odsłonić. Widzieli go; żywy pierścień zacieśniał się systematycznie, ale bez pośpiechu — musieli mieć pewność, że tym razem im się nie wymknie. Przyglądał się buszującym wśród krzewów sylwetkom spod zmrużonych powiek, odrobinę zdziwiony, że jeszcze nie chwyta słabych sygnałów ich sennych mózgów. Wreszcie stanęli przed nim najeżonym lufami półkolem i zamarli. Minęło w ten sposób kilka minut, w końcu odezwał się któryś z półkola.

— No, Dwukolorowy, koniec gry. Jeśli masz ze sobą broń, rzuć pod nogi. Nie masz szans, nie próbuj swoich sztuczek, ktoś z nas — na chwilę oderwał dłoń od spustu i wskazał na towarzyszy — zawsze zdąży wystrzelić.

Dyerx Drugi wiedział, że długa tyrada w momencie, gdy nie zostało już nic do powiedzenia, ma jedynie pomóc tamtemu w przezwyciężeniu strachu. Nie ucieszył się z tego odkrycia, dawno przestało go bawić wykrywanie motywów rządzących słowami i czynami tych stworzeń. Zbyt prymitywna zabawa na dłuższą metę.

— Nie mam broni — rzekł krótko — i nie jestem Dwukolorowym.

Człowiek, który zwracał się do niego poprzednio, krzyknął dwa nazwiska i z półkola wyszło niechętnie dwóch policjantów. Ściskali swoje miotacze tak kurczowo, że Dyerx Drugi nie zdziwiłby się specjalnie, gdyby ni stąd, ni zowąd dostał cały ładunek.

Uderzył w momencie, gdy dzieliły ich jeszcze dwa — trzy kroki. Obaj padli na ziemię równocześnie, nie wydając nawet skowytu. Błyskawicznie przeniósł wachlarz na pozostałych, rozszerzając go i pogrubiając. Dopiero wtedy poczuł strach. Kaski były ze srebra, pole encefaliczne odbijało się od nich prawie bez szkody. Kiedy na to wpadli? — pomyślał wiedząc, że długo w tej sytuacji nie wytrzyma. Lada chwila ktoś mógł wystrzelić, gdyby natężenie spadło do wartości podprogowych. W tych warunkach, mimo korzystnego, regularnego rozkładu obiektów, emisja kosztowała go zbyt wiele. Kiedy do tego doszli, myślał rozpaczliwie. Kto im powiedział? Pomyślał, że teraz już rozumie, dlaczego Quevas nie chciał tracić ludzi wysyłając mu pomoc — i nagle stało się jasne, że pozostało jedno jedyne wyjście.

Błyskawicznie zwinął pole i skierował je do wewnątrz. Przeraźliwa jasność zapanowała w jego mózgu — jakby nagle rozbłysło w nim tysiące słońc. Zapatrzył się w ich skojarzony blask i urzeczony ich pięknem ruszył ku nim, lecz kiedy tam dotarł, nie było już ani jego, ani ich, tylko pustka i ciemność, i tylko one dwie. Przestały świecić gwiazdy, przestały gadać głosy. Dyerx Drugi rozogniskowanym pękiem uciekał we wszystkie strony Wszechświata jednocześnie.

Nad trupem, leżącym twarzą do ziemi, stali z opuszczonymi miotaczami mężczyźni w srebrnych kaskach. Jeden z nich, nisko pochylony, obmacywał mu szyję szukając aorty.

— Nie żyje — powiedział i wyprostował się powoli. — Ale walczył do ostatka. Szkoda, że to my musieliśmy go wykończyć.

— A to co takiego? — zapytał jeden z policjantów wskazując wielką czerwoną ranę na plecach trupa.

— Trafienie z pistoletu elektrycznego. Z dużej odległości.

— Nie żyje — powiedział i wyprostował się powoli. — Ale gdyby nie był ranny, nie dostalibyśmy go nigdy.

Za ich plecami piloci Heppard i Oona stali na gumowych nogach i oparci o ścianę wymiotowali z wysiłkiem.

5

Nad ranem na setnym spadł śnieg, chociaż nie ogłoszono wcześniej żadnego komunikatu. Zleciały na łeb, na szyję termometry, powiało znienacka zatykającym dech powietrzem. Liście zwisały z gałęzi jak brudne szmaty, pod ciężarem mokrej waty uginały się konary. Wyludniły się pasaże, tylko piwiarnia Quevasa jak zwykle przypominała ul, nieco cichszy, nieco odmieniony, bo nakryty po okna grubą śniegową czapą i obwieszony obficie soplami, ale ciągle był to ludzki ul z piwem zamiast miodu w plastrach pojemników.

Decydent Vickers zwany Przeręblem miał tego dnia dyżur w lokalnym centrum dyspozycyjnym. Z nudów przyglądał się pracy agenta Kika. Od mruczących cicho urządzeń, od mrugających światełek pomieszczenie nabrało egzotycznego wyglądu. Mimo ogłoszenia stanu gotowości wśród przebywających w centrum agentów wytworzył się prawie świąteczny nastrój.

— Ciągle nic? — zapytał z nadzieją decydent Vickers.

— Nic — odparł zniechęcony agent Kik. Wbrew regulaminowi przeciągnął się wyrzucając w bok oba ramiona, odrobinę zbyt gwałtownie. Vickers, który pochylał się właśnie nad pulpitem, odskoczył skwapliwie, cudem unikając ciosu w szczękę.

— Baczność! — ryknął na zesztywniałego z przerażenia agenta. — To nie hibernator, Kik, a służba. Niech się pan weźmie do roboty.

Milczenie maszynerii napawało obydwu niepokojem. “Po cholerę zrobili na całym poziomie zimę, myślał Vickers, skoro z góry było wiadomo, że w magazynach nie ma dostatecznej ilości czap, futer, płaszczy i kombinezonów, aby każdy, kto poczuje ochotę na spacer, znalazł coś odpowiedniego w skrytce odzieżowej”. To było coś, czego nie rozumiał. Rozumienie wszystkiego nie należało jednak do jego obowiązków, które poranny rozkaz, nadesłany przez Centralę przeraźliwie wcześnie, precyzował jasno: stu policjantów pod komendę, sprzęt taki a taki, środki specjalne do dyspozycji takie a takie. Ceclass="underline" nie dopuścić do poważniejszych zamieszek. Ale skoro nie dopuścić, to czemu zabroniono inwigilacji intensywnej w piwiarni Quevasa? To jasne jak słońce, że jeśli coś w ogóle się zacznie, to najprędzej tam.

Decydent Vickers zerknął na talerz podręcznego informera. Dziesiąta. Przeklęcie wolno płynie czas, gdy nie wiadomo, czego się spodziewać.

— Nic?

— Spokój zupełny.

Agent Kik takie się nudził. Właściwie czuł się niepotrzebny. Drogę z inwigilowanych kabin do lokalnego centrum dyspozycyjnego — wypełniały kaskady zabezpieczeń; mógłby spokojnie zasnąć, a automaty same i tak podałyby sygnał. Obecność człowieka, chociaż naprawdę nic nie wnosi, pozwala czuć się pewniej komuś, kto wydał rozkaz. Automatu nie można pociągnąć do odpowiedzialności, człowieka — owszem. Ci na górze główki mają nie od parady.

Na pulpicie gasły kolejno światełka z numerami kabin, do których już dotarło zaopatrzenie. Przed jedenastą zgasło ostatnie; rozkaz został wykonany. Vickers zameldował o tym Centrali i wydał podległym sobie ludziom polecenie przejścia do stanu gotowości osłabionej.

— Spocznij, Kik — powiedział decydent Vickers. — Od czasu, jak ugasiliśmy pożar na sto osiemdziesiątych, byle gówno wymaga pełnej mobilizacji. Jakby co, jestem w zasięgu. Jadę obejrzeć ten pieprzony basen.

Chcąc dostać się do basenu na osiemdziesiątym należało zjechać dziesięć poziomów. Wprawdzie lustracja osobista nie była konieczna, lecz po kilku niespokojnych godzinach organizm Przerębla domagał się ruchu. Wsiadł do windy i opłacił przejazd gotówką nie chcąc się dekonspirować wobec migdalących się w kącie dwóch młodych dziewczyn, które na dźwięk jego głosu odwróciły leniwie głowy, omiotły go niechętnymi spojrzeniami, po czym spokojnie wróciły do przerwanych czynności.

Windą dalekiego zasięgu dotarłby oczywiście szybciej, ale nie mógłby jej zatrzymać w przypadku nagłego wezwania do centrum — nie miał tej władzy. Z braku lepszego zajęcia przyglądał się dziewczynom, które — utraciwszy dla intruza wszelkie zainteresowanie — skupiły je znowu na sobie. Przywarły do siebie i całowały się chichocząc. Przerębel obserwował z uwagą, jak spod spiętej na bokach cienkimi sznureczkami tuniki jednej z dziewczyn wysuwa się długa, biała i zgrabna noga, otacza biodro partnerki i powoli zgina się i prostuje niby odnóże gigantycznego pasikonika.