Trzej pozostali unieruchamiali leżącego pod nimi Quevasa. Spoglądali z dołu na stojących obok, oddychali ciężko i chrapliwie i nie okazywali żadnego zamiaru zmiany pozycji. Wykręcone ręce starca ściskali wciąż w krzepkich dłoniach, jak gdyby zapadli w głębokie zamyślenie i zapomnieli je wypuścić nawet po założeniu więźniowi bransoletek.
Quevas nie ruszał się. Leżał twarzą do śniegu, z naciągniętym na głowę srebrzystym workiem. Bardzo ostrożnie, jakby bojąc się go zbudzić, trzej mężczyźni wstali, zakrzątnęli się wokół leżącego na śniegu kształtu, Staniewki huknął na nich ostro, więc chwycili Quevasa za ramiona i postawili na nogach. Osobnik w błyszczących butach ujął w dwa urękawiczone palce brzeg srebrzystego worka, przez chwilę zastanawiał się, czy nie uchylić go i nie zajrzeć pod spód, ale rozmyślił się. Szarpnął brzeg worka w dół, zaciągnął tasiemkę, po czym bardzo powoli i bardzo dokładnie zawiązał.
— Idziemy — rzucił przez ramię. — Staniewki, pan dwa albo trzy kroki z tyłu. Ma pan pistolet? Ruszyli ociężale, błyszczące buty z przodu, potem dwaj mężczyźni prowadzący Quevasa, obok nich trzeci, kulejący pociesznie. Po drodze spotkali dwóch pilotów zmierzających w przeciwną stronę i jakąś kobietę, której twarz mignęła w półmroku jaśniejszą plamą. Kobieta była odziana w czarną opończę z kapturem; minęła przechodzących, przystanęła i popatrzyła za nimi szklanym wzrokiem.
6
Leclerc pójdzie na wojnę, Leclerc wkłada bojowy rynsztunek. Gruby kostium na gołe ciało, elastyczny, dopasowany, a jednocześnie przewiewny. Leclerc nie wie, co go czeka, ile godzin przypadnie mu spędzić a karabinkiem dalekodystansowym w ręku, jak długo i gdzie będzie musiał leżeć i czekać, czatować bez ruchu podobny do kłody drewna. Ubiera się bez pośpiechu, próbuje zginać ręce w łokciach i nogi w kolanach. Kostium jest sztywny, lecz nie na tyle, by utrudniał swobodę ruchów.
Teraz nagolenniki, ochraniacze na kolana, łokcie i biodra. Leclerc umieszcza je uważnie czując, jak ciężeje od nich jego ciało. Teraz barki. Mając na sobie tyle zabezpieczeń Leclerc może spadać z kilku metrów bezwładnie na twarde płyty — nawet przy wyłączonym polu. Przeglądając się w lustrze wielkim jak cała ściana czeka, aż ochraniacze zrosną się z kostiumem. Potem wchodzi do natryskiwacza, przeklęcie wielkiego pudła, z którego wystaje mu tylko głowa. Pokrywy zamykają szyję w dyby, wypełniają się uszczelnienia, brzmi sygnał gotowości; wydając niemy rozkaz Leclerc kiwa głową, w pudle podnosi się szum, narasta, potężnieje, Leclerc nie może powstrzymać uśmiechu, tysiące drobnych igiełek atakują każdy milimetr jego skóry, co daje wrażenie przyjemnego łaskotania. Szum nadal się wzmaga, uśmiech na twarzy Leclerca coraz szerszy — wtem Leclerc coś sobie przypomina, jego oblicze tężeje, czarcie siły w pudle atakują bez dalszych wyraźnych efektów, więc cichną zniechęcone, dyby zwalniają szyję Leclerca, w połyskującym matowo mosterze nieokreślonego koloru podchodzi Leclerc do lustra, kontroluje, sprawdza, podnosi ręce, opuszcza, kręci głową. Krzywi się. leszcze raz sprawdza. Nie, nie ma defektu, moster przylega do ciała dokładnie, kieszenie, których wielka ilość rozmieszczona jest na piersiach, ramionach i udach, nie są zrośnięte, otwierają się i zamykają błyskawicznie.
— Czarny — mówi Leclerc, choć nikogo w pomieszczeniu nie ma. Ściana za plecami w mgnieniu oka pokrywa się czernią tak głęboką jak kosmos. Moment — czernieje i moster.
— Czerwony — mówi Leclerc. Ściana i moster czerwienieją.
— Zielony — zielenieją jak trawa.
— Żółty, niebieski, pomarańczowo-czarny, różowo-brązowy, biały — Leclerc komenderuje, a moster posłusznie zmienia barwy — jak kameleon. Teraz hełm. Leclerc wyciąga go ze skrytki w czarcim pudle, nakłada na głowę, w porządku. Hełm przysysa się do złącza, na kołnierzu, chroni czoło, szczękę i nos, wewnątrz wymoszczony jest mięciutkim polem, którego intensywność generowania zależy od aplikowanych hełmowi uderzeń. Leclerc bierze rozbieg, w połowie pomieszczenia odbija się, szybuje między sprzętami, celuje łbem prosto w ścianę, ale nim dociera do niej, spływa łagodnie w dół. Podnosi się uśmiechnięty — wszystko w porządku. W mosterze z hełmem można spaść z poziomu na poziom i wyjść bez szwanku.
Dalekodystansowy karabinek elektryczny Leclerca jest lekki i poręczny. Reaguje natychmiast na rozkazy, jego wesoły ryjek automatycznie wydłuża się i skraca w zależności od tego, w jakiej odległości znajduje się cel. Również automatyczna regulacja kalibru ustala optymalną wiązkę, jaka wystarczy do unieszkodliwienia obiektu. Leclerc głaszcze karabinek, sprawdza stan komory, wreszcie każe karabinkowi złożyć się i owinąć wokół jego bioder. Kilkakrotnie powtarza Leclerc przed lustrem manewr, gdy na komendę karabinek zrywa się z bioder, sztywnieje i sam wpada do garści.
To byłoby właściwie wszystko.
— Biały, utrzymać — mówi Leclerc do mostera i podobny do solisty z baletu wychodzi z pomieszczenia lekkim krokiem. Idzie przez ludne korytarze, wszyscy schodzą mu z drogi, kobiety oglądają się za nim z podziwem — Leclerc jest wysoki, przystojny. Jego niebieskie oczy bez emocji rejestrują zamierające na czas przejścia antytaktora szpalery. Idąc Leclerc nie uśmiecha się — oto wstąpił na wojenną ścieżkę, z której wróci zwycięsko lub zginie.
W windzie, do której wsiada, natychmiast się wyludnia. Winda nie pyta o nic, gna na łeb, na szyję ma poziom piętnasty, gdyż tak brzmiała wyrażona przez antytaktora dyspozycja. Nie życzenie, nie prośba, a żądanie. Więc winda o nic nie pyta, nie upomina się o zapłatę, pędząc analizuje timbre głosu rozkazodawcy, nie przejechawszy nawet ćwierci poziomu wie już, że głos należy do jednej z niewielu osób na “Dziesięciornicy”, dla których windy zrobią wszystko. Bez przestojów po drodze winda gna z trzykrotną szybkością do poziomu przeznaczenia.
— Antytaktor Leclerc — odzywa się nasłuchiwacz z Centrali. — Antytaktor Leclerc: obiekt przeznaczony do destabilizacji zmienił położenie. Obecnie znajduje się na granicy sektorów siedem i osiem podpoziomiu trzynaście.
Winda też już wie, winda pędzi na podpoziom trzynaście. Generatory napędowe pracują ze wszystkich sił. Reduktory przyspieszeń pasożytniczych połykają każdy wstrząs. Jedzie antytaktar Leclerc na wojnę tak spokojnie, jak do konkubiny na imieniny.
Na podpoziomie trzynastym żywej duszy. W otworach wejściowych kabin awaryjne blokady energetyczne. Teraz Leclerc zdany jest tylko na siebie. Włącza indykator, który jednak nie pokazuje niczego. To znak, że obiekt nie znajduje się w bezpośredniej bliskości. Leclerc jest jednak ostrożny, w każdej bowiem chwili wysunięty chciwie do przodu pyszczek indykatora może złapać sygnał wysłany przez wystrzelony obiektowi w procesie przygotowawczym sygnalizator. “Mogli go od razu zdestabilizować — myśli Leclerc — skoro zdołali podejść na odległość strzału.” Ale zaraz się reflektuje — konfidenci rejonowi nie mają prawa noszenia broni, i tak dość, że któryś z nich — nie doceniany, szeregowy pracownik, nie wiadomo kiedy ostatni raz awansowany — z narażeniem życia wpakował obiektowi pod skórę cienką igiełkę sygnalizatora. Leclerc czuje wobec nieznajomego dobroczyńcy coś na kształt wdzięczności, ale tylko przez moment, bo oto indykator błyska, rozjarza się i płonie. To obiekt. Antytaktor Leclerc błyskawicznie przypada do najbliższej wnęki. Nic się nie dzieje. Obiekt oddala się, indykator stopniowo przygasa.
Dla pewności Leclerc leży jeszcze przez kilka minut pod ścianą, z którą jest tok stopiony, tak doskonale zjednoczony kolorystycznie, iż kamery chcąc go pokazać muszą przejść na podczerwień. Dalsza część transmisji odbywa się w całości na podczerwieni.