Póki co jedno nie ulegało wątpliwości: szaleństwo McGregora mianowicie. Nikt rozsądny nie biega po korytarzach z pistoletem plazmowym naładowanym ma sześć godzin emisji ciągłej i nie sieje bez powodu seriami po ścianach. Miał chyba jakieś przywidzenia i do nich strzelał; z tego, co wykrzykiwał, wynikało, że widzi Dwukolorowych oraz że przejrzał na wskroś ich nieprzyjazne zamiary. Może rzeczywiście widział kogoś obcego? Przestał za to dostrzegać własnych kolegów — co nie przeszkodziło mu trafić Rennana, psychografika.
Grasował tak już od trzech godzin; na ekranach video antytaktorzy rozkładali bezradnie ręce — Cardinne zabronił im interweniować. Może chciał jeszcze wyciągnąć od McGregora coś na temat Dwukolorowych, bo mu wierzył, podobnie jak wszyscy, którzy byli w pobliżu Barier? A może wychodząc bez broni naprzeciw McGregora chciał potwierdzenia własnego bohaterstwa?
McGregor zatrzymał się i podniósł pistolet.
— McGregor — krzyknął do niego Cardinne. — McGregor, naprawdę ich widzisz?
— Widzę ich! — potwierdził McGregor. Włosy miał rozwiane, oddychał ciężko i rozglądał się wokół.
— McGregor, to ja, Cardinne. Lataliśmy razem do Barier, pamiętasz?
— Oni tu są! — krzyknął McGregor. — Czuję ich!
— Kto tu jest? Kto, na Boga?!
Cardinne przestał się zbliżać. Obejrzał się; do najbliższego załomu było z siedem metrów. Trzy długie skoki, dwie sekundy, może półtorej. Ale żeby nacisnąć spust, wystarczy pół sekundy.
Postąpił krok do przodu. Jeszcze jeden.
— McGregor…
— Nie zbliżaj się!
Cardinne zatrzymał się posłusznie. Jeszcze raz się obejrzał. W gruncie rzeczy nie było powiedziane, że ten szaleniec od razu zacznie kanonadę. Mały krok do przodu.
— Oni mogą przybierać różne formy — mówił jakby do siebie McGregor. — Różne…
Spojrzał nagle na Cardinne’a pełnym olśnienia wzrokiem. Jego twarz na moment przybrała wyraz zdziwienia, potem strachu. Zanim zdążył uświadomić sobie decyzję, jaką podjął, Cardinne wyczytał ją w jego oczach. Rzucił się do przodu, przebiegł dwa kroki i skoczył. W tej samej chwili McGregor ściągnął spust i chmura natężonej jasności poleciała w głąb korytarza, wypełniając go grzmotem i gorącem. Struga płynnego słońca cięła Cardinne’a ukośnie, złamała wpół i wtopiła w ścianę. Jeszcze przez tydzień utrzymywała się na siódmym poziomie ta okropna woń spalonego ciała.
Dobrą minutę McGregor przypatrywał się temu, co zostało z dowódcy. Wykonał zwrot; rycząc zwierzęcym głosem puścił się pędem w głąb korytarza prując na oślep ogniem, potykając się na gładkiej powierzchni i padając co chwilę. W godzinę później antytaktor Leclerc odnalazł go w ślepym zaułku korytarza. Zabójca był bez broni. Siedział przyglądając się nadchodzącemu spode łba nie próbując obrony. Kiedy Leclerc pakował weń po kolei elektryczne ładunki, pochylił się tylko i zrobił ruch, jakby chciał wstać — ale w połowie zamiaru zrezygnował i opadł ciężko na posadzkę. Każdy mógł obejrzeć szczegółową relację w video.
Cardinne spoczął tuż obok McGregora. Pogrzeby obydwu odbywały się niemal równocześnie z nowymi wyborami; Prezydentem został Laveerson. Zarządził zakończenie badań, przyśpieszenie hibernacji i wejście w hiperprzestrzeń. Rozpoczął się powrót. Od stulecia już korytarze stały puste, kurz osiadł wszędzie grubym kożuchem. Windy towarowe i osobowe drzemały w szybach, ze smarem zastygłym od bezczynności w łożyskach czekały lepszych czasów łaziki i rakietki zwiadowcze. W półmroku od czasu do czasu zamajaczył niewyraźny kształt automatu kontrolnego, sprawdzającego coś metodycznie i bez pośpiechu. Dwa razy od włączenia hibernatorów główny komputer “Dziesięciornicy” ogłaszał alarm zerowego stopnia — żelazne zgraje automatów pędziły korytarzami, wzbijając kurz, który potem osiadał przez lata, rozbijały się windami towarowymi, łączyły jakiś przerwany obwód, łatały przeciek na sto siedemnastym poziomie czy też na sto siedemdziesiątym, po skończonej pracy wracały do swoich legowisk z chrzęstem i wcale nie mniejszą wrzawą niż poprzednio, ale nic z owej wrzawy nie docierało do hibernatorów, nic nie przeszkadzało spać martwym bohaterom. Nie do wiary, żeby jakikolwiek dźwięk śmiał naruszyć ich święty i uroczysty sen, a ruch odważył się wypełnić wnętrza gablot z katafalkami.
W sterowni przed rzędami pustych foteli blade ramiona Galaktyki długo obejmowały płaskie twarze ekranów, potem przeniknęły je j rozsypały się w mrowie pojedynczych gwiazd. Oznaczało to bliski koniec podróży. Ciałem statku targnął dreszcz, w ładowniach obluzowane blachy zagdakały w tak szaleńczym rezonansie, że aż bezdźwięcznym -”Dziesięciornica” wychodziła z hiperprzestrzeni. Do hibernatorów poszedł sygnał, komputer połknął polecenie i piętnasta gablota rozświetliła się nagle jak wagon w ciemnym pociągu.
Profesor Medicus słuchał głębokiego, buczenia prądów — w tej ciszy był to jedyny dźwięk. Coś szczęknęło metalicznie, ale Medicus raczej domyślił się tego, niż usłyszał, odgłos dobiegł jakby zza dziesiątej ściany; w tej samej niemal chwili otwarły się zawory i syknęło pompowane do hibernatora powietrze. Trumna. Nie mógł się wyzbyć tego skojarzenia, pamiętał, że była to jego ostatnia myśl przed zaśnięciem: kładę się i nie wiadomo, kiedy wstanę, i czy w ogóle wstanę. Wygodna, obszerna — ale trumna. Wpatrzony w noc rozciągającą się nad jej wiekiem poczuł jednak coś na kształt sentymentu do szkła, które odgradzało go od ciemności. Natychmiast potem zjawiła się niechęć do przewidzianego porządku czynności, który znał. Poruszył palcami rąk i nóg, pokręcił szyj ą, jakby sprawdzając, czy wszystko tkwi na swoim miejscu. Skrzyżował ręce na piersiach u patrzył, jak przezroczysta tafla nad jego głową odjeżdża w bok i niknie, wiedział, że zaraz to samo stanie się ze ścianami bocznymi. Już. Teraz głos.
— Witaj — powiedział głos. — Zgodnie z programem obudziłeś się w dwieście pięćdziesiątym trzecim roku lotu. Mamy sobotę, 21 kwietnia. Jest wiosna.
— Moje parametry — rzucił Medicus. Stał obok katafalku słuchając z zadowoleniem. Jest dobrze, pomyślał. Nie spodziewał się, że będzie tak dobrze.
Automat podał mu ubranie. Włożył kombinezon i zażądał ciepłego mleka. Pijąc patrzył, jak hibernator składa się, zjeżdża w dół — po chwili w miejscu, gdzie stał, rozciągała się równa powierzchnia.
Z małego gabinetu przyległego do hali hibernatorów miał nadzorować budzenie Prezydenta i personelu medycznego. Z wysokości dwóch pięter przyglądał się hali, pijąc następny kubek mleka. Trudno uwierzyć, myślał, że wkrótce trzydzieści tysięcy ludzi zaleje “Dziesięciornicę”, rozpełznie się po dwustu poziomach i jak dawniej trudno będzie gdzieś znaleźć odrobinę samotności do rozmyślań.
Zgniótł w palcach kubek i upuścił go pod nogi. Podłoga wessała go niemal błyskawicznie. Medicus ominął to miejsce, usiadł przy aparaturze. Nie spieszył się.
Facet, którego przywieźli na stół w przeddzień rozpoczęcia hibernacji, nie przeżył. To było do przewidzenia — nie miał szans. Medicus oglądał zapisy i wykresy. Tydzień życia, myślał. Poświęcił mu tydzień swojego życia — bez nadziei na jego życie. Okazało się, że słusznie żałował tego tygodnia.
Ponadto cztery osoby zmarły w trakcie hibernacji — z ich gablot nie dochodziły żadne sygnały. Medicus wpatrywał się w martwe wskaźniki. Także tego należało się spodziewać, pomyślał. Przeżyli swoje, przyszedł ich czas — kiedyś przyjdzie jego. Wiedząc to i godząc się z tym, co wiedział, czuł się wobec zmarłych sprawiedliwy. Był sprawiedliwy. Włożył ręce do kieszeni.