Leclerc idzie dalej. Kilkakrotnie jedna z kamer zachodzi mu drogę i wracając na widmo standardowe usiłuje pokazać wyraz twarzy bohatera. Natręctwo kamery irytuje Leclerca. Przystaje.
— Odpierdol się, Sout — syczy przez zęby. — Bo ci rozwalę maszynkę.
I kamera przestaje utrudniać misję antytaktorowi.
Inna z kamer leci tuż obok głowy antytaktora pokazując obraz zbliżony do tego, który widzi Leclerc.
— Sout — mówi Leclerc przystając. — Wszystkie maszynki natychmiast w tył, inaczej zacznę od ciebie. — Kamery posłusznie zatrzymują się w miejscu. Szczękają zmieniane automatycznie obiektywy, po kilkunastu krokach antytaktora mechaniczne chrząszcze ruszają za nim ławą.
Coś leży na drodze antytaktora. Momentalnie dwie kamery unoszą się na pełną wysokość, zajmując miejsca po przeciwległych stronach korytarza. Wiszą w powietrzu łypiąc w stronę Leclerca jedynym okiem. Leclerc schyla się i podnosi pistolet plazmowy. Rozładowuje go i odrzuca w krzaki. Natychmiast jedna z kamer jak sęp spada spod sufitu w tamto miejsce. Leclerc posuwa się dalej, teraz już dużo pewniej, choć indykator na piersi gorzeje jak lampa.
— Światła — rzuca Leclerc. Oświetlacze gasną, w korytarzu zapada mrok. Bez najmniejszego szelestu wysuwają się z boków hełmu Leclerca szybki noktowizyjne, suną ku sobie, stykają się i zrastają. Leclerc idzie naprzód, mija ostatnie załamanie korytarza. Indykator świeci tak intensywnie, że można by go używać zamiast reflektora na Czerwonym Poziomie. Leclerc, chcąc pozostać niewidocznym, musi go wyłączyć. Robi ruch ręką, karabinek, co sam wskakuje w garść, nie zawodzi i tym razem. W końcu korytarza spoczywa nieruchomo obiekt, jedna z kamer, z gwizdem rozcinając powietrze, pędzi gorliwie w tamtym kierunku, lecz za późno, za późno niestety, gdyż Leclerc składa się, korytarz rozjaśnia dwukrotnie niema błyskawica, ryjek karabinka wypluwa ładunki prosto w cel. Następne Leclerc bije już na chłodno, pewien zwycięstwa, ryjek ledwo nadąża cofać się i wyskakiwać w przód, iskry ładunków przecinają ciemność, obiekt pochyla się powoli, pada, nieruchomieje.
— Światła — Leclerc oddycha głęboko, i zaraz: — Antytaktor Leclerc melduje o wykonaniu zadania i prosi o pozwolenie odejścia.
— OK — odpowiada Centrala, i jeszcze: — Gratulujemy wzorowego wykonania zadania. Nagroda do odebrania w III Oddziale Banku Gramma.
Bogato iluminowanym korytarzem Leclerc wraca do wind. Kamery rejestrują jego oddalające się plecy. Jedna maszynka zostaje obok McGregora, który brudzi lśniącą posadzkę wyciekającą zeń posoką. Zimna płyta chłodzi jego rozpalony policzek., kamera podtacza się całkiem blisko i usiłuje zajrzeć mu w oczy, jednak oczy McGregora nie mają odpowiednio nostalgicznego wyrazu. Na tej sekwencji kończy się sprawozdanie.
— Józef McGregor był pierwszym człowiekiem na “Dziesięciornicy”, który zetknął się z Dwukolorowymi, poznał ich podłość i okrucieństwo, a także próbował z nimi walczyć. Nikt nie był w stanie pomóc mu w tej wólce, był w niej skazany tylko na siebie. Nie rozumieliśmy go, nie wiedzieliśmy, że zaraza Dwu kolorowych dotknie wkrótce nas wszystkich. Nadeszła pora, by zrehabilitować Józefa McGregora, dzielnego człowieka, bohatera, który walczył za nas samotnie, a zginął wskutek naszej pomyłki.
Obraz się rozjaśnia, ten sam fragment sektora ósmego podpoziomu trzynaście. Ślepa ściana, pod którą zginął McGregor, pokryta kłującym w oczy srebrem. Na tym tle wielki napis: “Ku chwale i pamięci, ku czci Józefa McGregora”, na szklanym cokole, wysoko — głowa bohatera. Wykuta w brązie twarz mieni się rzewnym uśmiechem.
— Nadamy obecnie komplet materiałów wizualno-dźwiękowych o Józefie McGregorze, zarejestrowanych w naszym arr…
Medicus wyłączył video i wstał. W półmroku aparatura jarzyła się zielonkawo, czuło się jej milczącą obecność. Chronometr pokazywał piątą, strzałki encefalografów skończyły obłędny taniec i stały spokojnie na tych samych od kilku godzin wartościach. Medicus pomyślał, że przydałoby się nieco więcej światła i w kabinie zrobiło się jaśniej.
Za szybą urema spał Deogracias. Medicus pochylił się nad aparatem, zacisnął ręce na niklowanych poręczach. Nie patrząc na klawiaturę rzucił na ekran sen Deograciasa.
Śniły mu się konie o rozwianych grzywach, o błyszczących od potu bokach, galopujące przez rozległe przestrzenie. Wysokie trawy porastały ziemią aż po horyzont; morze rozfalowanych na wietrze traw.
— To dziwne — mruknął Medicus. — Przecież nigdy nie widział koni.
Ale to nie były konie; to nie mogły być konie. Jakieś dziwaczne stwory unoszące się w powietrzu bez żadnego wysiłku, wielkie wystraszone ptaszyska, niesione wiatrem płachty całkowitej ciemności. Trawa również nie przypominała zwykłej trawy — na wężowych szyjkach kołysały się maleńkie główki. Medicus pochylił się, żeby obejrzeć je dokładniej; w tej samej chwili wirujące nad główkami strzępy połączyły się na moment i ekran zgasł, zanim Medicusowi przyszło do głowy, że należy zrobić zdjęcie.
Zza szyby urema Deogracias przyglądał mu się tak spokojnym wzrokiem, jakby wcale nie zasypiał. Medicus trzepnął w klawiaturę, pulpit odjechał w bok, lecz Deogracias nie kwapił się do wyjścia. Upłynęła długa chwila.
— Do czego byłem panu potrzebny tym razem? Medicus wykonał pół obrotu, sięgnął po przygotowane wcześniej ubranie i cisnął mu je na nagi tors.
— Ten sen — powiedział — co to było?
— Ta twarz?
— To była twarz?
Deogracias dokończył się ubierać i usiadł na szerokim łożu urema, które właśnie zaczęło się składać. Czując na sobie ciężar siedzącego, łoże zawahało się, a potem z wolna rozłożyło się z powrotem.
— Trzy dni temu zabiłem człowieka. Od tej pory co noc śni mi się jego twarz, ale nie mogę pozbyć się wrażenia, że ktoś nałożył na nią bardziej wyrazistą charakteryzację. Cechy tej twarzy są w moich snach podkreślone, rysy, po których można by ją rozpoznać — wyraźniejsze. Śni mi się potężniejszy niż ten, którego zabiłem. Rozumie pan?
— Tak. Co jeszcze?
— Boję się go.
Medicus zrobił kilka kroków po pomieszczeniu.
— Sporo mnie to kosztowało, ale zasłużył na śmierć, musiałem go zabić. Tylko że świadomość, iż zadało się śmierć w słusznej sprawie, kompletnie nie przynosi ulgi… Czuję się zbrodniarzem.
— To minie — powiedział Medicus. — Jesteś poruszony, twoja wyobraźnia ciągle żyje tamtym zdarzeniem. Staraj się o nim zapomnieć.
— Nic mądrzejszego nie zdołał pan wymyślić?
— Nie — odparł ze złością Medicus. Znowu zrobił kilka kroków w stronę wyjścia i z powrotem.
— Nie ma pan piwa? — spytał z wnętrza urema Deogracias. — Trochę zaschło mi w gardle.
— Nie trzymam tu piwa — powiedział ostro Medicus. Stal zgarbiony między aparaturą.
— Mam wymagania, prawda? Stanowczo za wielkie jak na coś, co traktuje się jako eksponat, preparat, obiekt doświadczalny, który można w każdej chwili sprowadzić, rozciąć, zbadać, poprawić, pozszywać i wypuścić. Czym mnie pan tym razem nafaszerował?
Medicus podjął spacer.
— Przez dwadzieścia godzin leżałem na gołej ziemi nie mogąc wykonać ruchu i powiedzieć słowa. Przeczucie mówi mi, że to pana parszywa robota.
— Moja — przyznał Medicus. — Ale nie tylko. Skąd masz stłuczenie na plecach?
Ostrożnie, żeby nie poruszyć bólu, Deogracias spróbował wykręconą do tyłu ręką dosięgnąć kontuzjowanego miejsca. Ale ból ustąpił, jakby przygoda z obrośniętym mięśniami facetem wcale się nie zdarzyła.
— Nie baw się zbyt często w ten sposób — ostrzegł Medicus — bo pewnego dnia nawet ja nie będę w stanie nic pomóc. Twoje kości charakteryzują się zmniejszaną zawartością wapnia, są kruchsze… pamiętaj o tym.