— Prawdę mówiąc nie prosiłem pana o pomoc. Nigdy. Czemu właściwie pan to robi?
Medicus zaśmiał się nerwowo.
— Każdy ma swoje tajemnice…
— Zastanawiam się, kiedy ostatnio był pan szczery — chyba dawno, co? — Deogracias pokręcił ze zdumieniem głową. — czemu ma służyć ta poza, którą przyjmuje pan przede mną. Niech pan pomyśli: musimy wreszcie przestać przed sobą udawać. Przecież ja wiem wszystko i pan wie o tym doskonale, że ja wiem. Miałem wystarczająco wiele czasu, żeby się dowiedzieć.
— Jak to było? — powiedział Medicus bezbarwnym głosem.
Chyba po raz pierwszy pomyślał o tym w szkole. Przypadek. Zaliczał właśnie sprawdzian na symulatorach u profesora Noomeletza. Miękki fotel, zgięte w łokciach ręce, dłonie w szczelinach sterowniczych. Ciemne, płaskie twarze ekranów. Kiedy siedział wlepiając w nie wzrok, uświadomił sobie ich wszechobecność. Nic nie potrafiło się bez nich obejść. Usiłował wyobrazić sobie życie bez ekranów, gra wyobraźni zaczęła go frapować, wciągać, podniecać; wtedy tuż przed nosem wybłysły parametry początkowe zadania.
— Zero i zero — powiedział symulator. — Start.
Pierwszy ruch zrobił na oślep, rozpaczliwie starając się oczyścić myśli, zapomnieć o świecie bez ekranów. Udało mu się. Krzywe falowały łagodnie, w, okienkach przeskakiwały cyferki, rozbłyskiwały światełka na planszach. Złośliwy komputer zmieniał warunki lotu, a on manewrował urojonym statkiem w urojonej przestrzeni. Trajektoria prawidłowo pokrywała się z krzywą obliczeniową, raz tylko, gdy przyszły mu na myśl drzewa, słońce i woda czekające dwa poziomy niżej, niepokojąco wahnęła się w dół, ale prawie natychmiast wyrównał — straty w ocenie mogły być rzędu setnych punktu, nie większe. Nie myśląc więcej o lecie ani o dziewczynach nad wodą, doprowadził statek do celu i wylądował. Przyglądał się wyświetlonej na głównym ekranie wysokiej ocenie zdziwiony, że skóra pod kombinezonem jest cała mokra.
— Nieźle, zupełnie nieźle — zabrzmiał z tyłu głos profesora. — Jak się nazywasz, chłopcze?
Asystent pilnujący sprawnego przebiegu sprawdzianu szepnął coś profesorowi do ucha. Ten spojrzał na Deograciasa jak na wyjątkowej rzadkości okaz, kiwnął głową, wytarł potylicę i odszedł do następnego symulatora. Deogracias nie mógł zrozumieć, co oznaczały te wszystkie gesty i po co w ogóle profesor pytał, skoro — uświadomił to sobie dopiero później — nazwisko ucznia paliło się przez cały czas ma głównym ekranie.
Szkolny informer nie wiedział nic; wygłoszonej przezeń formułki Deogrocias wysłuchał dwukrotnie, coraz bardziej zdziwiony, że tak niewiele może wynikać z tak wielu słów. Na pytania informer odpowiadał krótko: brak zapisu, brak adnotacji, nie zarejestrowano.
Rzecz dziwna, o kolegach informer wiedział nieporównanie więcej. Fascynująca tajemniczość własnej osoby sprawiła, że Deogracias zdecydował zgłosić się osobiście w gabinecie profesora Noomeletza.
— Pan mnie pamięta, profesorze? Noomeletz pokręcił ciężką, siwą głową.
— Nazywam się Deogracias, chcę wiedzieć, kim jestem — wyrzucił z siebie jednym tchem.
— Dlaczego przyszedłeś z tym do mnie? Ja nic nie wiem. — Głos profesora był spokojny, zdziwienie autentyczne. Zaskoczyło Deograciasa. Poczerwieniał, wciągnął powietrze i prawie przerażony własną śmiałością powiedział:
— Nie wierzę panu.
— Proszę?
— Nie wierzę panu.
Profesor zapatrzył się w zagracony pulpit, zaczął się bawić jakimś przełącznikiem. Trwało to o wiele za długo. Ciągle nie podnosząc wzroku Noomeletz rzekł:
— Obiecaliśmy osobie, która zapisała cię do szkoły, że zachowamy dyskrecję.
— Nawet wobec mnie?
— Przede wszystkim wobec ciebie.
— Sądzi pan, profesorze, że to w porządku?
— W żadnym punkcie nie naruszyliśmy ustawodawstwa “Dziesięciornicy”. Wręcz przeciwnie. Nie ty jeden nie znasz swoich rodziców.
Deogracias odwrócił się i chciał odejść. Przed samym wyjściem dogonił go głos profesora. Noomeletz ciągle bawił się przełącznikiem.
— Ja nie mogę, nie wolno mi. Idź do Centralnej Krioteki Osobowej, znajdziesz tam wszystko, co wiem — i jeszcze więcej.
Ciemna dźwiękoszczelna kabina, otwór identyfikacyjny, w tym otworze jego palec. Oczywiście ekran, ciągle jeszcze martwy. Ułamek sekundy — na ekranie jego zdjęcie, tak aktualne, jakby pozował wczoraj.
— Deogracias Quarr — rozległ się głos. — Urodzony…
Słuchał krótkiej historii własnego życia jak baśni. Już wiedział, jak się nazywa. Pragnął jeszcze ujrzeć tych, którzy się go wyparli — własnych rodziców.
Na ekranie pojawiła się młoda kobieta o pięknej twarzy. Moment — i jej zgrabna postać ożyła. Kobieta szła brzegiem morza, fale lizały piasek pod jej stopami. Była naprawdę bardzo piękna. Jego matka. Pamiętał ją — tak mu się naraz wydało. Ojca, to znaczy mężczyznę, którego widywał częściej od innych — również. Był niemal pewien, że gdy tylko zobaczy jego twarz, przypomni sobie zupełnie. Czy mógł pamiętać, ile miał lat w momencie rozpoczęcia szkoły? Obliczył szybko: prawie cztery…
— Linda Quarr, córka Ethel Doran, tancerki, oraz Peana Ouarra, pilota trzeciej klasy. Trudne, zdolne, ale zaniedbywane przez rodziców dziecko. W wieku pięciu lat debiut w programie video… nauka tańca i występy z przerwami do dwunastego roku życia… ukończywszy siedemnaście lat biologicznych przyłączyła się do grupy terrorystów. Za napad z bronią w ręku skazana na zmianę osobowości. Mając dwadzieścia cztery lata popełniła samobójstwo. Poza synem Deograciasem brak potomstwa.
Obraz idącej kobiety zatrzymał się i pierzchnął z ekranu. Ekran pozostał ciemny.
— Ojciec nieznany — powiedział głos. — Brak danych.
To, co następowało dalej, już znał.
Jeśli ktoś twierdzi, że wiedza czyni człowieka szczęśliwszym, to nie wie, co to jest szczęście. Najszczęśliwszymi ludźmi są głupcy, najprostszą rzeczą ich świat, a najpiękniejszą — ich o nim wyobrażenia. Idąc promenadą czterdziestego poziomu Deogracias nie dostrzegł niczego wokół siebie.
Odwiedził Centralną Kriotekę Osobową na czterdziestym jeszcze kilka razy, by wysłuchiwać tej samej ciągle historyjki. Chodził tam przypatrywać się Lindzie Quarr, swojej matce. Przyszło mu do głowy, że chciałby mieć na własność jej zdjęcie; po dziesięciu sekundach od uiszczenia opłaty trzymał je w dłoni. Polecił wykonać z niego medalion, który nosił na szyi nawet gdy już opuścił szkołę.
— Nie mam już tego medalionu. Zgubiłem.
— Nie — powiedział Medicus. — Jest u mnie, zdjąłem ci go z szyi przed hibernacją. Oglądając go spędziłem wiele godzin.
— Nie ma pan po niej żadnych pamiątek?
— Nie.
— W takim razie może go pan zatrzymać.
— Dziękuję. Dużo zabiegów i pieniędzy kosztowało mnie wyczyszczenie pamięci Centralnej Krioteki z moich powiązań z Lindą.
— I ze mną.
— Tak. Oprócz mnie tylko jeden człowiek na całej “Dziesięciornicy” znał prawdę. Na rok przed samobójstwem Linda wdała się w romans z jakimś pilotem. Zwierzyła mu się. Oczywiście doprowadziłem do tego, że przestali się widywać. Za spore pieniądze kupiłem jego milczenie. Kiedy go spotkałeś?
— Nie spotkałem go nigdy. Nikt nie wie lepiej od pana, że on nie żyje. I dlaczego.
Medicus podniósł się, westchnął i siadł z powrotem.