— Tak, to był McGregor — powiedział cicho.
— Nagrał całą historię i zdeponował kryształek w banku Gramma, z poleceniem, by wydano mi go osobiście w razie jego śmierci lub zaginięcia. Był wobec pana lojalny, pan sam — mimo woli — doprowadził do wyjawienia tajemnicy.
Pomilczał chwilę.
— Jego śmierć poruszyła “Dziesięciornicę” — wcale nie była konieczna. Czemu pan kazał go wykończyć?
— Bałem się. Zacząłem piekielnie się bać. McGregor zapadł na schizofrenię; w każdej chwili mógł wydać tajemnicę, niekoniecznie tobie. Oznaczałoby to dla mnie ruinę. Chciałem żyć; żeby żyć — musiałem zabić. Okazja nadarzyła się sama, wystarczyło podsunąć pomysł Taradayowi.
— Czemu nie kazał pan zabić mnie? To byłoby najprostsze…
— Byłeś moją nadzieją, największym osiągnięciem mojego życia. Niszcząc ciebie odebrałbym swemu życiu ostatki sensu.
— Jestem panu wdzięczny, że nie powiedział pan: z miłości.
— Nie kpij. Nie byłoby to kłamstwem. Jestem twoim ojcem.
— Nie. Niech pan tak tego nie nazywa.
— Nie ma lepszego słowa w naszym języku. Jestem twoim ojcem.
— Jest pan przestępcą, a kto wie, czy nie zbrodniarzem!
Chrobotanie silników stało się jedynym słyszalnym w pomieszczeniu odgłosem.
— Zgoda — odezwał się wreszcie Medicus. W jego głosie zabrzmiała ulga. — Przyszedłeś mnie sądzić? Poczekaj — powstrzymał Deograciasa ruchem ręki — bo może nie bardzo masz prawo. Zapomnijmy oczywiście o tak zwanej sprawiedliwości, która zawsze służyła polityce oraz tym, którzy mogli dostawać ją na kilogramy za pieniądze. Wobec kogo zawiniłem? Wobec twojej matki — zgoda. Chcesz mnie sądzić za nią — czy za siebie? A może za was oboje? Coś ci powiem: w stosunku do ciebie nie odczuwam prawie wyrzutów sumienia; chwaliłeś się, że wiesz wszystko — co ty wiesz? Parę faktów, kilka dat — a najważniejsze — w imię jakich motywów zdecydowałem się grać — ciągle pozostaje dla ciebie nieznane.
W czym zawiniłem wobec ciebie? Stworzyłem cię tak, jak umiałem najlepiej. Może gdyby nie moja pretensja do poprawiania biologii, byłbyś w życiu bardziej szczęśliwy — tak, właściwie na pewno. Ale byłbyś szczęśliwy pustym szczęściem głupców, nie miałbyś tylu szans pojąć, co to świat i życie. Nie chciałoby ci się nad nimi zastanawiać. Poczekaj trochę z gotowym werdyktem, proszę cię o cierpliwość, choć właściwie nie masz wyboru — musisz czekać. Dzisiaj sprowadziłem cię tutaj po raz ostatni, następne wizyty złożysz mi z własnej woli — o ile oczywiście zechcesz. Nie są konieczne, wszystko, co powinieneś wiedzieć, tkwi w tobie, musisz to wydobyć, musisz to odkryć. Chciałbyś dostać od razu gotową instrukcję, podaną na stół jak obiad? Nie, mój drogi, dziś nic więcej nie usłyszysz ode mnie na ten temat.
— Zostawmy to — powiedział Deogracias. — Uraczyłem pana zabawną opowieścią z życia — teraz na pana kolej. Żeby nie narzekał pan, że nie doceniam szlachetności pańskich intencji.
Wymusiwszy zgodę Lindy na oddanie genotypu Medicus siedział naprzeciw niej. Milczeli. Nie odważył się więcej na nią spojrzeć. Wypełniające go uczucie było skomplikowaną mieszaniną wstydu i żalu. Trawił upokorzenie, którego doznawał uczestnicząc w tej scenie — dlatego należało jak najszybciej doprowadzić ją do finału. Skreślił kilkanaście zdań na arkuszu papieru i położył rękę na jej dłoni. Obudziła się ze snu z otwartymi oczami, podniosła arkusz z blatu, zaczęła czytać. Pióro zawisło nad białą płaszczyzną.
— Kto ma być ojcem dziecka? — zapytała.
— Ja.
Podpisała.
Medicus schował papier do kieszeni.
— Ma pani trzy godziny na odpoczynek — oznajmił. — Może się pani położyć tutaj. Chcę mieć panią na oku.
— Odczuwam dla pana podziw — powiedziała w miesiąc później. — Źli ludzie, do których pan należy, cieszą się względami fortuny.
Była już w ciąży. Medicus nie miał wątpliwości, że urodzi chłopca. W miarę upływu miesięcy stawała się jakby dumna ze swego stanu, bardziej refleksyjna, odwiedzała go częściej i opowiadała o tysiącu wrażeń, które wydawały się jej ważne. Lubił jej słuchać. Kiedyś zaproponował po prostu, żeby przeprowadziła się do jego kabiny. Nie odpowiedziała. Następnego dnia automat przywiózł jej rzeczy.
Urodziny Deograciasa przyjęli z entuzjazmem, chociaż cieszyli się z odmiennych zgoła powodów. Tego dnia oraz przez parę następnych byli naprawdę szczęśliwi. Chłopiec rósł zdrowy i wesoły, patrzył uważnie wielkimi niebieskimi oczami, gdy pochylali się nad nim we dwójkę. Wkrótce potem Medicus zabrał go na pierwsze dłuższe badania. Wrócił niezadowolony. Poza zmianami w składzie chemicznym kośćca Deogracias nie różnił się niczym od dziesiątków swoich rówieśników. Linda była wniebowzięta; Medicus chodził ponury.
Coś zaczęło się psuć między nimi. Medicus znowu całymi dobami przesiadywał w laboratoriach i centrum obliczeniowym, mimo protestów Lindy zabierał ze sobą Deograciasa i zamykał na długie godziny wewnątrz skomplikowanych urządzeń. Chłopiec przyglądał się otoczeniu z ogromnym zainteresowaniem, ale szybko się nudził; niekiedy próbował protestować płacząc. Medicus nie zważał na nic. Nieustannie weryfikował swoją hipotezę. Pod koniec pierwszego roku życia Deograciasa zaproponował Lindzie, żeby jeszcze raz użyczyła mu swych genów. Odmówiła.
— Jesteśmy kwita — powiedziała. — Możesz mieć ze mną normalne dzieci, jeśli chcesz. Ale żadnych eksperymentów.
Minęły drugie i trzecie urodziny Deograciasa. Coraz mniej łączyło ich ze sobą.
— Mam kłopoty — życiowe przygody — mawiał Medicus.
— Naprawdę? Co się stało? — pytała Linda bez cienia zainteresowania.
— Właściwie nic… to zbyt skomplikowane dla ciebie.
Coraz więcej było podobnych rozmów.
— Deogracias jest już dużym chłopcem — powiedziała któregoś przedpołudnia.
— Owszem — odrzekł machinalnie, zajęty czym innym.
— Już mu nie jestem potrzebna.
— Chyba nie. Zajmę się nim.
— Och, zajmujesz się od dawna. Traktujesz go jak swoją własność, jak… jak przedmiot! Kim on dla ciebie jest — obiektem badań, świnką morską, na której się eksperymentuje! Zamykasz go w tym wstrętnym laboratorium, faszerujesz pigułkami wiedzy… nie, ja tego dłużej nie wytrzymam!
Zwykle w takich sytuacjach uśmiechał się wyrozumiale — tyle przecież przeszła… Coraz częściej rozmyślał, jak zabezpieczyć się przed ewentualnymi skutkami szaleństw, do których — doskonale o tym wiedział — pozostała zdolna.
— Lindo — zaproponował. — Chcesz — znajdę ci jakieś zajęcie. Co chciałabyś robić? Co umiesz?
— Nic. Z umiejętnościami żaden kłopot, dałbyś mi dwie — trzy pigułki i po sprawie, prawda? Na nieszczęście istnieją jeszcze dolegliwości, przy których nic po pigułkach…
Po cóż udawać, że był wtedy ślepy i głuchy? Przecież wyznała mu wszystko do końca. Była zdecydowana, wszystko zaplanowała w drobiazgach, poszukiwała jedynie — podświadomie — czegoś, co by ten zamiar przekreśliło, a świadomie — ostatecznego uzasadnienia swej decyzji. I on tego uzasadnienia jej dostarczył — również świadomie. Nie przewidział tylko, jakie wybierze wyjście. I że wybierze je tak szybko. Tego samego dnia wynajęła wycieczkową rakietkę bez pilota i wystartowała z “Dziesięciornicy”.
Dowiedział się wieczorem, kiedy już było po wszystkim. — Wiesz — powiedział głaszcząc po główce Deograciosa — ta śliczna pani, która przychodziła do ciebie tak często, nie przyjdzie już więcej. Wyjechała bardzo daleko. Deogracias podniósł na niego wielkie niebieskie oczy wypełnione po brzegi zdziwieniem.