— Tylko tyle? Kto zaręczy, że zdołam wypełnić te zalecenia?
— A kto ci powiedział, że życie ma być udane? Obfite w dokonania? Nieustannie dostarczające powodów do zadowolenia? A czemu właśnie nie jedno pasmo udręk, marzeń, co nigdy się nie spełnią? Kto Ci obiecywał, że wiedza cię uszczęśliwi? Wiedza ogranicza, słusznie, ale i daje możliwości; lepiej mieć świadomość, niż jej nie mleć, lepiej i wygodniej iść mając szeroko otwarte oczy niż na ślepo. Że czasem przerazi cię to, co zobaczysz po drodze? Mój drogi, usiłowania, których wielka ilość składa się na to, co nazywamy, życiem, wtedy tylko mają sens i szansę powodzenia, gdy wspomoże je wiedza. Musisz próbować, starać się, Chcieć — na dobrą sprawę to jedyny twój obowiązek.
Odetchnął głęboko.
— A teraz odejdź. Jestem zmęczony niemożnością wytłumaczenia ci tego, co powinieneś wiedzieć. “Słowo jest tylko żużlem myśli”, najważniejszych rzeczy musisz nauczyć się sam. Moja rola skończona, dolej już nikt cię nie wyręczy. Musiał przyjść moment, gdy zaczniesz żyć całkowicie na własny rachunek, i ten moment właśnie nadszedł.
Deogracias poszukał wzrokiem butów, nałożył je i wyszedł. Przejście mlasnęło; Medicus patrzył, jak wypełnia się na nowo.
— Pomyślności — powiedział patrząc w bladoniebieską błonkę. — Dałem ci władzę nad ludźmi, a nie nauczyłem, jak się nią posługiwać. — Wzruszył ramionami: — Sam nie umiem. Reszta zależy od ciebie.
Wraz z odejściem Deograciasa coś z kabiny uciekło, coś ucichło, w zmęczonym mózgu profesora. Nastrój zmienił się ledwo wyczuwalnie, a jednak wyraźnie. Moja rola skończona, koniec, koniec, dźwięczało profesorowi pod czaszką. Trzy godziny przesiedział kontemplując pustkę, zachwycając się jej doskonałością i wszechobecnością — nagle niczego nie trzeba było robić, niczego przewidywać, o nic zawzięcie się troszczyć. Trzy godziny przesiedział z głową na oparciu fotela, z nieruchomą twarzą i zamkniętymi oczami — ale nie spał.
Potem wstał i wolno zaczął zdejmować z siebie ubranie.
Nagi, przyglądał się swojemu staremu, sflaczałemu ciału. Na oględziny, które wykonywał podczas badania pacjentów w pół minuty, zużył teraz kwadrans.
— Urem i zespoły wspomagające: stan gotowości. Procedura standardowa — powiedział w powietrze.
Urem ożywił się, wyrósł spod nóg Medicusa wielką skrzynią, pulpit odjechał, łoża odwinęło się i pochyliło gotowe na przyjęcie ciała, lecz Medicus zwlekał. Wymontował uremowi blok zabezpieczenia, odłożył za siebie, zamontował blok z powrotem i znowu go wyjął. Wstał z klęczek, położył się, łoże drgnęło i podjechało w górę. Strop urema zajaśniał, w kabinie zrobiło się widno jak w dzień.
Światło przeszkadzało Medicusowi, rozkazał mu zgasnąć.
— Podać narkozę? — spytał urem, ale nie otrzymawszy odpowiedzi nie wiedział, na co się zdecydować. Medicus leżał wpatrzony w niski sufit urema, dotyk obicia łoża sprawiał plecom niemal przyjemność, obicie dostosowane do kształtu leżącego nie uwierało.
Po następnej godzinie Medicus zwlókł się z urema. włożył zabezpieczenie na swoje miejsce i odwołał stan gotowości. Wyszedł nie czekając na zniknięcie skrzyni. W swojej kabinie wydobył z zapasu obły kontener z alkoholem konwencjonalnym, usiadł przy nim ze szklaneczką w dłoni i na powrót zatopił się w medytacjach.
7
Ściany pomieszczenia były srebrne, o zaokrąglonych narożach, gładkie, bez żadnych otworów ani ozdób. Kiedy weszli, natychmiast zapaliło się światło — bardzo jasne. Zobaczyli wtedy swoje odbicia w wyszlifowanych płytach. Poczuli się pewniej. Agenci nie czekając na rozkaz odstąpili Quevasa, cofnęli się po srebrnej podłodze i przyglądali mu się z zakłopotaniem. Tylko Staniewski pozostał na miejscu, ciągle z pistoletem w ręku. Nudził się; koniec lufy pistoletu zataczał w powietrzu niewielkie łuki, zachodząc worek na głowie Quevasa to z jednej, to z drugiej strony.
Taraday poczekał, aż wejście wypełni okrągły plaster ściany. Kiedy to nastąpiło, na jego twarzy obrzeżonej kudłatą czapą pojawiło się coś, co od biedy można by uznać za grymas ulgi — ni to krzywy uśmiech, ni to błysk tajonej satysfakcji w oczach. Zerwał z głowy futrzaną czapę — miał pod nią srebrzysty czepek dopasowany idealnie do czaszki, zakrywający czoło, uszy i tył głowy aż po potylicę. Pod kożuch założył obcisłą bluzę sięgającą do połowy ud, z wysoką stójką, zakrywającą całą szyję. Bluza również miała kolor srebra; ubrany w ten sposób Taraday podobny był do portretu w kunsztownej jubilerskiej oprawie.
— Jazda — powiedział do gromadki mężczyzn. — Zdejmujcie te łachy. Zima się skończyła.
Mężczyźni poszli za jego przykładem. Czapy i płaszcze rosły brunatną stertą na podłodze. Agenci wyjmowali z wewnętrznych kieszeni broń i drobne akcesoria, kładli je obok sterty okryć, jak najdalej od stojącego Quevasa. Wszyscy nosili identyczne zbroje jak Taraday.
Taraday policzył pistolety.
— W porządku. Poproszę pojemniki — rzekł nie zwracając się specjalnie do nikogo.
Klapa w ścianie, dotąd niewidoczna, odskoczyła; z otworu wyleciały dwa lekkie pudła: wielkie i małe. Do pierwszego Taraday polecił włożyć niepotrzebną już zimową odzież, do drugiego broń i akcesoria. Skinął na Staniewskiego, wziął od niego pistolet, celując starannie w Quevasa zaczekał, aż Staniewski pozbędzie się przebrania, zwrócił mu broń i gestem nakazał zajść więźnia z przeciwnej strony. Pozostali cofnęli się dalej w tył, wepchnąwszy uprzednio obydwa pojemniki w ciemny otwór w ścianie. Klapa natychmiast zasunęła się, przywierając do krawędzi luku tak ściśle, że na gładkiej powierzchni nie pozostała nawet rysa.
— Zormax — odezwał się znowu Taraday nie spuszczając wzroku z Quevasa i nie przestając żuć gumy. Tym razem otworzyło się niewielkie okienko, na tacce, która, wysunęła się stamtąd, stało kilka kolorowych, walcowatych naczyń. Taraday dał znak agentom, by zbliżali się kolejno. Stał teraz tak, aby mieć na oku i więźnia, i podchodzących. Pilnował, żeby żaden nie ruszał po zormax wcześniej, nim poprzednik nie ukończy picia i nie odstawi naczynia. Potem napił się sam, ciągle bacznie obserwując Quevasa. Skończywszy przeszedł na stronę Staniewskiego, wyjął mu z ręki pistolet i zastąpił agenta na czas picia. Błyszczące buty Taradaya odbijały się w podłodze jak w lustrze.
Staniewski odstawił naczynie, na tacce pozostał jeszcze jeden pełny pojemnik. Taraday podał go jednemu z mężczyzn, tacka zniknęła, okienko zatrzasnęło się. Przez moment panował bezruch; Staniewski celował z pistoletu, którego lufa wciąż kiwała się lekko wokół torsu więźnia, mężczyźni pod ścianą czekali w napięciu, a Taraday żuł gumę.
— Przyłbice — rzucił przez ramię. Klapa odskoczyła, na podajniku wisiały srebrzyste wyprofilowane blachy z otworkami. Mężczyźni podchodzili pojedynczo, brali przyłbice i montowali ją na hełmach. Przedostatni założył przyłbicę Staniewski, a na końcu Taraday. Podajnik cofnął się w głąb otworu, klapa dobiła z lekkim szelestem; zrobiło się cicho.
Wolno, bardzo wolno błyszczące buty Taradaya zaczęły posuwać się w stronę Quevasa.
Quevas jakby ogłuchł — w każdym razie nie dał po sobie poznać, że wie o odbywających się wokół niego skomplikowanych przygotowaniach. Taraday czuł się rozczarowany jego pasywną postawą, a jednocześnie zaniepokojony — jak dotąd wszystko przebiegało zbyt łatwo. Zatrzymał się, płaska maska na jego twarzy zwróciła się ku Staniewskiemu, gest ręki w srebrzystym rękawie z wielką ilością naszywek nakazał agentowi przysunąć się bliżej.