— Staniewski — powiedziała maska dobitnie, żeby Quevas mógł usłyszeć. — Gdyby zauważył pan, że dzieją się tu jakieś cuda, że coś przechodzi ludzkie pojęcie, że coś jest nie w porządku — albo gdyby się panu tak wydawało — ma pan strzelać bez wahania. To rozkaz. Jeśli zobaczy pan dinozaura, jeśli uderzy tu piorun albo zacznie padać grad, ma pan strzelać nie troszcząc się, czy zrani mnie pan, czy zabije. Wymagam tylko jednego — żeby nie drgnęła panu ręka i żeby pan trafił, kogo trzeba. Rozumie pan?
— Tak jest — odpowiedział Staniewski niewyraźnie, ponieważ maska na jego twarzy stłumiła słowa. Ale zaraz odchrząknął i powtórzył głośniej: — Tak jest. Mam jasność.
Taraday zbliżył się do Quevasa ostrożnie, ujął w dwa palce koniec sznureczka zbierającego u dołu brzegi worka na jego głowie, szarpnął. Odsunął się o krok, ale nic nie nastąpiło, jeżeli nie liczyć potężnego sapnięcia więźnia, który łapczywie pociągnął świeżego powietrza.
— Quevas — powiedział Taraday. — Niech pan odwróci się w moją stronę i pochyli. O ile, oczywiście, pragnie pan rozstać się z nowym nakryciem pańskiej głowy.
Więzień pochylił się, a Taraday ująwszy w palce rogi worka jednym szarpnięciem zerwał mu go z głowy.
Nic się nie stało.
Quevas zamrugał oczami, przyzwyczaił je do światła, rozejrzał się po pomieszczeniu: zlustrował sufit, ściany boczne i przestrzeń za sobą. Skóra na jego twarzy błyszczała od potu, oddychał ciężko. Taraday skinął na mężczyznę, który trzymał naczynie z zormaxem, odebrał mu je, ale przed podaniem Quevasowi zaczekał, aż mężczyzna wróci na swoje miejsce. Starzec pił łapczywie.
— Dzięki — powiedział rzucając puste naczynie pod nogi i kopiąc je w stronę Taradaya. — Prawdę mówiąc nie spodziewałem się po was takiej nierozwagi. Należało się przecież spodziewać, że zrobienie z pół litra zormaxu stu ton antymaterii to dla mnie fraszka.
Taraday udał, że nie dosłyszał tej uwagi. Wyjął z kieszeni mały lśniący przedmiot w kształcie pierścionka. Trzymając go przed sobą zbliżył się do Quevasa na trzy kroki.
— Niech pan wyciągnie ręce.
Poruszył kilkakrotnie pierścieniem starając się trafić wiązką na zaczep. Zamek otworzył się bezgłośnie i kajdanki spadły z brzękiem obok butów Quevasa. Ten kopnął je w tym samym kierunku co pudełko po zormaxie.
— Mógłbym usiąść? — zapytał. Rozcierał grube przeguby, poprawiał zmierzwione włosy.
— Zmęczył się pan — skonstatował jadowicie Taraday.
— Właśnie. Czuję się zmęczony. Dziwi to pana? — spojrzał na Taradaya. — W moim wieku…
Klapa otworzyła się, podajnik postawił na posadzce prosty zydel. Taraday popchnął taboret bliżej Quevasa.
— Uff — sapnął siadając Quevas. — Nie można odmówić wam gościnności. Gdyby jeszcze nie dziwna awersja, która nakazuje wam trzymać się ode mnie tak daleko… — wzruszył ramionami. — Jak chcecie. Naprawdę nie jestem zarażony. — Odczekał chwilę. — Zdaje się, że mamy trochę wolnego czasu, co? Jeśli tak, pomoglibyście mi zrozumieć niektóre wydarzenia. Napadliście mnie znienacka jak banda zbójów, z którymi wykazaliście zresztą uderzające podobieństwo. Nie tylko w zastosowanej metodzie, ale i w wyglądzie. A propos — gdzie podziały się wasze komiczne stroje? Nałożyliście je, aby ukryć te srebrzyste kaftaniki i czapeczki? Mało sprytne…
— Tak mało sprytne — rzucił przez zaciśnięte zęby Taraday — że dał się pan nabrać.
— Taak — rzekł przeciągle Quevas. — Tak mało sprytne, że aż sprytne. Ale, ale — czemu właściwie ma służyć cała ta maskarada? Wybieracie się na bal? Kręcicie film dla Souta?
— Zamknij się pan — syknął Taraday. — Nikt nie wie lepiej od pana, o co chodzi w tym wszystkim.
— Owszem — zgodził się starzec. — Wiedzieć co prawda nie wiem, ale się domyślam — główka pracuje, nie? Potrzebujecie statystów?
— Skurwysyn — zadudnił głos jednego ze stojących pod ścianą. — Jak zostanie bez zębów, odechce mu się dowcipów!
Taraday zwrócił się ku niemu gwałtownie.
— Kolego Boskersq — powiedział zimno. — Cieszy mnie pańska gorliwość, ale proszę zapamiętać, że kiedy zapragnę poznać pańskie zdanie na dowolny temat, wcześniej po informuję pana o tym. Umowa stoi, dobrze? — zrobił przerwę, jakby chciał potwierdzenia, ale Boskersq nie odezwał się słowem. — A teraz nasz drogi, dawno oczekiwany gość Quevas. Widzi pan, że przyjmujemy pana jak najserdeczniej, wymieniliśmy trochę uwag na temat zdrowia i samopoczucia — czy nie sądzi pan, że najwyższy czas przejść do konkretów?
— Sądzę — odburknął Quevas.
— Zatem do dzieła, wszystko zależy od pana. Pańskie zeznania zostaną oczywiście zarejestrowane…
— Nie mam nic do powiedzenia — rzekł Quevas — oprócz tego, że prawdopodobnie zaszła pomyłka. Wzięliście mnie za kogo innego. Proszę mnie stąd wypuścić.
— Wypuścić — zarechotał Taraday. — Wypuścić. Wie pan, że to niezłe. Myśli pan może, że po to zrobiliśmy zimę na setnym, niepokoiliśmy ludzi, zastawiliśmy pułapkę, żeby teraz pana po prostu wypuścić? Niech pan nie będzie naiwny…
— Ja nic nie wiem — powiedział Quevas.
— Słyszy pan, Boskersq? Jeszcze o nic nie zdążyliśmy zapytać. Nasz gość chce najprawdopodobniej wymówić się krótką pamięcią. Niech pan pomyśli z pięć minutek i przypomni sobie parę sposobów odświeżania pamięci. Mogą być użyteczne.
Warstwa metalu pokrywająca ściany miała półtora milimetra grubości. Skąd oni wzięli tyle srebra, zastanawiał się Quevas. Poczuł strach uświadomiwszy sobie własną bezradność. Na pomoc z Białej Kuli nie było co liczyć — ściany ekranowały pomieszczenie tak dokładnie, iż szaleństwem byłoby spodziewać się, że ktoś może odebrać sygnał. Przed uderzeniem pola chroniły prześladowców zbroje i przyłbice. Jeszcze ten Staniewski z pistoletem. Przypadek Dyerxa Drugiego kazał wątpić w jego brak refleksu czy celnego oka. Sytuacja przedstawiała się tak beznadziejnie, że Quevasowi zachciało się śmiać.
— Jestem wolnym człowiekiem — oświadczył z durną. — Spodziewając się, że przyjmę na siebie rolę kozła ofiarnego z entuzjazmem jest pan chyba w błędzie.
— Tak pan myśli? Liczę na to, że wykaże pan dość rozsądku, byśmy poprzestał! na metodach łagodnej perswazji. Wyznam panu w tajemnicy, iż nie znoszę stosowania przemocy; przymus to ostateczność. Zapewniam jednak, że nie cofniemy się przed niczym i tylko od pana zależy, czy będzie pan próbował oszaleć z bólu, czy nie. Upłynęła długa chwila.
— No, Boskersq — powiedział Taraday. — Przypomniałaś sobie coś?
— Tak, szefie. Proponuję otworzyć mu czaszkę i podrażnić trochę ośrodek bólu. Ręczę za skutek.
— Zawiodłeś mnie, Boskersq. Nie pomyślałeś, że po takim zabiegu można naprawdę zapomnieć języka w gębie. Zaczniemy znacznie skromniej. Co pan myśli na przykład o jeżu? A może — zwrócił się do Ouevasa — nasz szanowny gość woli piłowanie zębów prądem?
Zamilkł na chwilę, lecz Quevas nie udzielił odpowiedzi. Bez żadnej tym razem komendy klapa otworzyła się, a z otworu wypadł wielki kulisty pojemnik ze ściętym dnem. Quevas ożywił się znacznie i równie nagle zapadł w poprzedni stan melancholijnej kontemplacji. Również wnętrze otworu wyłożone było warstwą srebrnej blachy.
Boskersq i jeszcze jeden agent jęli wyjmować z pojemnika dziwaczne elementy, które następnie zaczęli montować na stelażu wyrosłym w międzyczasie z podłogi. Quevas przypatrywał się błyszczącym wzrokiem ich wymierzonym ruchom. Poczerwieniał; oddychał coraz szybciej.
— Mam propozycję — odezwał się, gdy Boskersq z towarzyszem ukończyli montaż.