— Za późno — wzruszył ramionami Taraday. — Moi ludzie za bardzo się napracowali, żeby odmawiać im odrobiny przyjemności, która płynie z obserwacji efektów dobrze spełnionego obowiązku. Niechże pan nie będzie bez serca.
— To rozsądna propozycja. Powiem wszystko.
— Skoro tak — Taraday rozłożył bezradnie ręce — niech pan mówi. Ciekawi mnie, co pan uważa za wszystko.
— Ale przedtem proszę o szklankę alkonu. Rozumie pan… szczerość nie przychodzi mi łatwo…
— Nie, to jest niepoważne — zdenerwował się Taraday. — Zapomniał pan tylko wymienić gatunek… — lecz podajnik już wyciągał szklankę z bezbarwnym płynem. Machnął ręką i wyjął naczynie z chwytaka. Lustro cieczy zadrżało.
Ouevas spojrzał na niego z lekkim uśmiechem, ujął powoli naczynie w palce i przyłożył do ust. Grdyka na jego muskularnej szyi podnosiła się i opadała, w miarę jak obniżał się poziom cieczy. Oczy pijącego były zamknięte. Wyciągnął przed siebie pustą szklankę i wypuścił ją spomiędzy palców. W ciszy, jaka zaległa pomieszczenie o srebrnych ścianach, odgłos rozbijanego szkła zabrzmiał jak armatni wystrzał.
Dość fanaberii, Quevas, chciał powiedzieć Taraday, ale głos uwiązł mu w gardle. Z Quevasem działo się coś dziwnego. Twarz jego zbladła upiornie — od wilgotnych jeszcze po alkoholu warg po ciągle spuszczone powieki. Spadł z zydla; na srebrnej płycie chwyciły go torsje. Zacharczał; jego tułów podnosił się konwulsyjnie, głowa waliła z łoskotem o blachę, obcasy butów rozgrzebywały szkło ze stłuczonego naczynia.
— Atak epilepsji — powiedział Taraday niepewnym głosem. — Symuluje bardzo realistycznie, co?
— Owszem — rozległ się spod sufitu głos doktora Zeelanda. — Nie oszczędza się… ale to dobry aktor.
Quevas uderzył jeszcze kilka razy głową o podłogę i znieruchomiał. Jego świszczący oddech uspokoił się. Kiedy Taraday podszedł bliżej, czubki butów starca drżały leciutko, a palce obu rąk poruszały się szybko zagarniając powietrze.
Wyglansowany but dotknął uda leżącego.
— No, Quevas, dość żartów. Może to i było dowcipne, ale lekko nas zniecierpliwiło. Niech pan wstaje i szykuje się do odebrania porcji mocniejszych wrażeń.
Kopał coraz mocniej udo Quevasa nie wiedząc, co postanowić. Dał znak Staniewskiemu, żeby ubezpieczał, sam uklęknął obok bezwładnego ciała i palcami oswobodzonymi od cienkiej rękawiczki delikatnie zbadał tętno starca.
— Doktorze Zeeland, cholera jasna! — krzyczał podnosząc się z klęczek i zrywając z twarzy przyłbicę. — Żeby to szlag trafił! Niech pan tu przyjdzie natychmiast!
— Niedobrze z nim? — zahuczał pod powałą głos Zeelanda.
— Zdaje się, że trup. Szybciej, to się stało przed chwilą. Może zdoła pan coś poradzić.
Staniewski opuścił rękę z pistoletem, a mężczyźni stojący pod ścianą idąc za przykładem Taradaya podnieśli przyłbice. Podeszli i ciasnym kółkiem obstąpili leżące ciało.
— Wracajcie na swoje miejsca, do cholery — zgromił ich Taraday. Miał czerwoną od gniewu twarz, zdjętą rękawiczką uderzał miarowo o otwartą dłoń. Mężczyźni wycofali się pod ścianę, a Staniewski bez wezwania podniósł pistolet.
— Doktorze Zeeland!
Ktoś odpowiedział, że doktor już wyszedł. Mężczyźni pod ścianą przestępowali z nogi na nogę ze zniecierpliwienia.
— Mrą jak muchy — powiedział z pogardą ten, który pomagał Boskersqowi montować uniwersalny aparat do zadawania tortur. — To już zaczyna być nudne, tak samo zachowywał się ten wielki, z czarną brodą, którego dopadliśmy w zeszłym tygodniu. Powalił dwóch naszych, potem spojrzał na nas tak, że nikt nie mógł ruszyć palcem na cynglu, wciągnął powietrze — i było po wszystkim. Żadna satysfakcja, mówię wam.
— Ale zanim to zrobił, mieliście pełne portki strachu. Nie mieliście przyłbic, to fakt. Założę się… o, jasna cholera.
Boskersq pobladł i zachwiał się na nogach, aż musieli go podtrzymać. Oczy uciekły mu w głąb czaszki; upłynęło trochę czasu, zanim znowu przypominał człowieka.
— Jestem — powiedział doktor Zeeland. Dzierżył podręczny diagnostat, w drugiej ręce przyłbicę, z którą nie wiedział, co począć. Za jego plecami plaster ściany czopował otwór.
— Czyś pan zgłupiał? — syknął Taraday. — Po jaką zarazę pan to ubrał? — złapał za koniec srebrnego kołnierza i pociągnął doktora do ciała Quevasa. — Niech pan to odłoży — wyjął mu z ręki przyłbicę i cisnął pod ścianę.
— Każdy ma tylko jedno życie, proszę pana — odparł pogodnie doktor Zeelamd. — Pan też się dziś wystroił, no, no.
— Dość gadania. Ja miałem powód.
— A ja nie?
— Przecież widział pan na wszystkich ekranach, że leży bez czucia. Trup jak złoto.
Doktor rozstawiał wokół ciała przystawki diagnostatu. Rozpiął ubranie na piersi leżącego i wodził czujnikiem pod koszulą, wzdłuż żeber. Przyłożył elektrody do skroni Quevasa, pomanipulował przy diagnostacie, zmieniał zakresy, przełączał, coś z wielką uwagą śledził na monitorku. Wyglądał po tych zabiegach na okropnie zdziwionego.
— Słyszy pan? — obrócił głowę, spojrzał z dołu na Taradaya.
— Nie.
— Właśnie. Nie ma sygnału — oderwał elektrody, przez moment wpatrywał się w twarz Quevasa, a potem bardzo szybko i zdecydowanie pozbierał fragmenty diagnostatu i złożył je w jedną poręczną całość. Stanął obok Taradaya.
— On żyje — powiedział powoli — ale to kwestia najwyżej minuty. Mózg stracił łączność z resztą ciała. Ponad wszelką wątpliwość kilka minut temu utracił aktywność. Ciało nie może żyć bez mózgu, ale potrafimy oczywiście utrzymać je w tym stanie, jeśli panu zależy…
— Nie, po diabła. Samo ciało nic nam nie powie — Taraday wpatrywał się w woskową fizjonomię starca usiłując zapomnieć obraz sprzed kilkunastu minut, kiedy nie była to jeszcze maska, a twarz, kiedy trup był żywym człowiekiem, reagował po ludzku, mówił zrozumiałym językiem, patrzył wzrokiem, w którym mieszkał ludzki strach.
Pod ścianą rozległy się podniesione i emocji głosy.
— Co się z tobą dzieje? — dopytywali się natarczywie towarzysze Boskersqa. Boskersq słaniał się na nogach, na czole perlił mu się pot, wargi drżały. Wyglądał zupełnie jak facet, który za chwilę zwymiotuje. Protestował słabo usiłując ustać o własnych siłach, lecz nogi uginały się pod nim. Wiele razy towarzysze uchronili go przed upadkiem. Stojący z dala Staniewski drapał się swoim zwyczajem lufą pistoletu w potylicę; podczas tej czynności nie spuszczał palca z cyngla.
— Już mi przeszło — zapewniał towarzyszy zmienionym głosem Boskersq. — Cholera, puścicie mnie czy nie… — I padał na wyszlifowaną blachę, swemu odbiciu w objęcia, lecz w porę podtrzymywały go dwie pary mocnych dłoni.
— Widziałem już kilka trupów — zapewniał Taraday doktora — ale żaden nie był do tego podobny. Zrobi pan dokładną sekcję, dobrze?
— Poszatkujemy go na kostki — uspokajał doktor Zeeland Taradaya. Obiecuję to panu.
— Co się stało? — rozpoczęli kolejną rundę nalegań towarzysze Boskersqa.
— Nic, do ciężkiej cholery — protestował Boskersq. — Gówno was to obchodzi, zostawcie mnie. — Urażeni tak ewidentnym brakiem wdzięczności koledzy wypuścili go z rąk; gdyby nie ściana za nim, niechybnie rozpłaszczyłby się u ich stóp. Stał zgięty wpół, oddychał bardzo ciężko podpierając się drżącą ręką o srebrną gładź.
— Może pan być pewien — tokował doktor Zeeland — że wydrzemy mu wszystkie tajemnice.
Taraday kiwał głową bez przekonania, ciągle zmagając się z upartym spojrzeniem Oueyasa.