— Makedonia — powtórzył mechanicznie Boskersq. Obaj mężczyźni zwrócili twarze w jego stronę.
— Znasz ją? — spytał pierwszy z nich straszliwie twardym głosem. — No, gadaj!
— Tak… to znaczy nie — plątał się Boskersq. — Ja myślałem… — i zamilkł.
— Co myślałeś? Mów!
— Zaczekaj — powiedział drugi z mężczyzn. — To nasz człowiek. Nie poznałem go od razu… ten opatrunek… Poza tym ostatnio widzieliśmy się przed hibernacją. Trochę się zmieniliśmy, prawda, Boskersq?
— Tak — rzekł Boskersq. — Trochę się zmieniliśmy.
— Matko materio, ty mnie chyba nie bardzo poznajesz, co, stary?
— Decydent… Vickers — powiedział ze zdumieniem Boskersq. Kompletnie nie miał pojęcia, skąd mu wpadło do głowy to nazwisko. Był pewien, że zaraz łeb pęknie mu z wysiłku.
— Co ci się stało? Jesteś ranny?
— Wracam… z akcji.
— Skąd znasz Makedonię?
— Nie znam nikogo, kto się tak nazywa — wzruszył ramionami Boskersq. — Powtórzyłem imię, żeby zapamiętać. Spodobało mi się. Jest piękne.
Stan niemocy umysłowej powoli zdawał się mijać. Ustąpiły migające przed oczami czerwone kręgi, czarne plamy, elementy szalonej mozaiki. Również język stał się bardziej posłuszny woli i po raz pierwszy Boskersq zdecydował się spojrzeć Przeręblowi w twarz.
— Byłeś z nią w kontaktronie? I jak?
Przerębel aż cmoknął z zachwytu wykonując jednocześnie bardzo obrazowy gest. Zaśmiali się. Nie śmiał się tylko mężczyzna o twardym głosie. Nie ufał Boskersqowi.
— Pokaż szton — powiedział wreszcie. — Bo coś mi się nie podobasz, bratku. — Głos miał rzeczywiście nieprzyjemny.
Boskersq sięgnął do kieszeni i zaświecił tamtemu sztonem w oczy.
— Zachowywałeś się podejrzanie — bąknął usprawiedliwiająco towarzysz Przerębla, na co Boskersq zareagował wzruszeniem ramion.
— Właśnie jedziemy na Czerwony Poziom — pochwalił się Przerębel.
— Szukać tej… Macedonii? — domyślił się Boskersq.
— Zgadłeś. Pojedziesz z nami?
— Nie, muszę tu wysiadać — zdecydował nagle, i do windy: — Windo, bądź łaskawa się zatrzymać. Bardzo dziękuję ci za podróż.
— Cała przyjemność po mojej stronie — rozczuliła się winda, ale Boskesqa nie było już w środku. Ruszyli dalej.
— Dziwny facet — powiedział właściciel twardego głosu. — Gdyby nie był twoim znajomym, musiałbym chyba go aresztować. Zachowywał się nadzwyczaj podejrzanie.
— Zawsze był dziwny… po akcji — stwierdził z przekonaniem decydent Vickers. — Ale to równy gość, potrafi wychlać morze alkonu.
Zamyślił się.
— Ech, Makedonia — westchnął. W tym momencie winda zatrzymała się z gwizdem. Byli u celu. Zasłona wejściowa pękła wpuszczając do środka refleksy purpurowego światła. Dwa sczepione świetliste węże pulsowały w powolnym tańcu; trzeba było niejakiej wprawy, aby domyślić się, że to szóstka i dziewiątka.
Panowała tu ciągle ta sama pora dnia — wczesny wieczór — i ta sama pora roku — późna wiosna. Od nie istniejących traw i liści bił zapach świeżej zieleni, a powietrze starało się smakować na tyle rześko, na ile to było możliwe. Unosił się w nim dyskretny odgłos dopiero co przebrzmiałej muzyki. Napływała falami, słyszalna raz całkiem wyraźnie, to znów cichła kompletnie i jej miejsce zajmowały przeciągłe szepty, dalekie kobiece śmiechy, przyśpieszone oddechy. Powietrze na Czerwonym Poziomie żyło, drgało, zaciekawiało, podniecało. Pasaż był tak wygodny, że idąc nim zatracało się prawie poczucie ciężaru ciała, i tak słabo oświetlony, że odnosiło się wrażenie zawieszenia gdzieś w przestrzeni. Decydent Vickers do tego stopnia uległ nastrojowi, że zapomniał o prawdziwym celu wizyty.
Skierowali się w stronę, gdzie ciemność zdawała się rzednąć. Przed nimi niby szczyt potężnego wzgórza sterczało w niebo spiczaste damskie kolano. Muskały je promienie czerwonego słońca, które od czasu zainstalowania nowej scenografii nieustannie w tej okolicy zachodziło — i ciągle nie mogło się zdecydować. Udo i łydka ginęły w chmurach, które wisiały nisko nad pasażem i, wyjątkowo gęste, otulały odnóże damskiego Guliwera szarymi kłębowiskami.
Zanurzywszy się w nie obaj agenci doznali uczucia, że wieczór na dobre zamienił się w środek nocy. W ciemności skóra smukłego uda połyskiwała matowo, wilgotnie; poruszając się w kierunku, skąd udo wyrastało, dostrzegli wkrótce drugie, spoczywające płasko na podłożu niby zwalona wieża kilometrowej co najmniej wysokości. Ludzie przechodzili pod kolanem tej wieży, gdzie ział trzymetrowy prześwit, i kierowali się wyżej. Ciemność przybierała na konsystencji. Między udami giganta panował już całkowity mrok. Dyskretne odgłosy ustąpiły miejsca potężnym grzmotom; hukowi piorunów towarzyszyły oślepiające błyski, które trwając odrobinę dłużej niż podczas prawdziwej burzy pozwalały wypatrzeć okrągłe wejście wraz z otaczającymi je szczegółami. Decydent Vickers widział kiedyś atlas anatomiczny i musiał przyznać z uznaniem, że szczegóły te, acz fragmentami nazbyt przerysowane, oddane zostały z wielką starannością.
Zostawiwszy z tyłu burzę, pioruny i błyskawice znaleźli się w rurowatym korytarzu o połyskujących żółtawo ścianach, pełnych wgłębień, nawisów i nisz. Towarzysz Vickersa, zakochany w poziomie trzecim i jego słynnych grotach, Skojarzył sobie natychmiast ten widok z zachowanym w pamięci obrazem oświetlonych pochodniami skalnych wybrzuszeń. Decydent Vickers — poetyczna natura — wyobraził sobie, że oto wstąpili do paszczy gigantycznego żarłacza. Czuł się po trosze jak Jonasz: jego kolega zaś jak wytrwały speleolog. Obaj sprawiliby srogi zawód swoimi skojarzeniami projektantom tego labiryntu.
Co jakiś czas ściany korytarza przechodziły w pierścieni owa te zgrubienia, skąd sterczały ku przechodzącym frędzlaste wypustki. Niektórzy zatrzymywali się, by z nimi pofiglować. Również decydent Vickers, mocno już utwierdzony w przekonaniu, że stąpa dnem przewodu trawiennego morskiego potwora, przystanął obok kołyszących się nad jego głową macek i wyciągnął ku nim rękę. Jakaś kobieta obok zapiszczała z uciechy, kiedy koniec jednej z macek pozwolił się zamknąć w jej małej dłoni, a kilka innych dotknęło jej nagiego ramienia. Macka, którą zaczepił Przerębel, umknęła pod sklepienie, lecz przebywała tam nie dłużej niż pół sekundy. Odważnie opuściła się na ramię Przerębla, za nią sypnęły się następne — w sumie około dziesięciu. Ich tępe końce wsuwały się głęboko za kołnierz, myszkowały pod koszulą i wokół licznych kieszonek bluzy Vickersa. Kobieta z boku ciągle piszczała nieprzyjemnym, nadmiernie wysokim głosem.
Raptem przez wiszący nad głowami kawał mięsistego cielska przeleciał dreszcz, po nim drugi, gwałtowniejszy. Wstrząs obalił ich z nóg, wypustki, cofnęły się z ociąganiem, zwiotczały i prawie zniknęły w cielsku, które dla odmiany nabrzmiało, rozdęło się i łypało z góry niezdrowym fioletem.
— Orgazm — powiedział podnosząc się towarzysz kobiety, która zainicjowała zabawę. Zachichotała. Wypustki wsiąkły w sklepienie; po chwili nie było oni jednej.
Dalej zaczynały się wejścia do pieczar podzielonych na sektory, odpowiednio do zainteresowań gości. Panie, panowie, pary. Przelatujące powietrzem napisy zachęcały do udziału w wyścigu plemników, turniejach fallusów i gry w sex-ruletkę. Bardziej w lewo, po przeciśnięciu się między sześcioma parami dorodnych piersi pomalowanych na kolor starej miedzi wpadało się na napis “Salon onanizatorów intensywnych — kroczących, fruwających, wnikających”. Tuż obok wokół fallusa wysokiego jak wieża wirowały kolorowe litery, które przy małej ilości dobrych chęci odczytać można było jako MASTURBATORIUM. Po drugiej stronie, jakby dla równowagi, przekreślony stylizowany ekran video i napis: “Nie mass-turbuj się, są weselsze zajęcia. Wstąp, przekonasz się”. “To nieprawda, że mężczyźni są niewrażliwi i nieczuli” — i podpis: Poeci Rozkoszy. “Precz z kultem fallusa i vaginy, nawet pięta może służyć do orgazmu!”