— Zespół G — powiedział do ciemnych okienek. — Stan gotowości. Procedura standardowa. Zastosować wobec obiektów… — pochylił się nad konsoletą, żeby odczytać numery hibernatorów.
Znowu patrzył przez szybę po hali. Na dole zaczął się ruch. Automaty ładowały ciała na transportery, wiozły między rzędami hibernatorów oświetlając drogę krótkimi światłami. Niebieskie lampki, cienie żwawo biegające po posadzce, skamieniałe twarze. Żadnej nie znał.
Pół godziny później stał przed czterema nowymi tabliczkami. Postawił przed sobą cztery obeliski z zalanymi mumiami w środku. Dobra robota. Z powrotem do szuflad.
— Śpijcie, zwycięzcy — wypowiedział standardową formułę. Spojrzał w prawo, ku wcześniejszym numerom, ale poszedł w drugą stronę. Zatrzymawszy się przed jakimś hibernatorem przyglądał się leżącemu za szybą ciału.
Wywołał w pamięci numer informera.
— Mam ochotę popływać — oznajmił śpiącemu. — Basen…
— Ogromnie mi przykro, proszę pana, żaden jeszcze nie jest czynny.
— Co się stało? Za parę godzin wstaną ludzie…
— Ogromnie mi przykro, mieliśmy małą awarię. Jeśli pan jednak sobie życzy, zostanie przygotowany basen ekstra.
— Jak długo mam czekać?
— Dwie godziny.
— A inne? Które ruszą najwcześniej?
— Na poziomie czterdziestym — za godzinę. Rozmowy z automatami nie mają sensu. Poczuł odrobinę złośliwej satysfakcji, gdy znowu odezwał się informer.
— Czy to pan pytał o baseny?
— Ja.
— Zapomniał pan wyrazić swoje życzenie.
— Wyłącz się — powiedział Medicus. Szedł myśląc ciągle o dziwnej logice automatów. To od bezczynności, za kilkanaście godzin informer będzie śpiewał na wszystkich kanałach jak złoto.
Idąc między szklanymi rzędami mijał leżące za szybami ciała. Twarze hibernowanych zmieniają wygląd, oświetlenie dodatkowo deformowało ich wyraz, lecz niektóre rozpoznawał bez trudu. Znacznie więcej kłopotu sprawiały nazwiska. Kanibar, Skourvensen, Stolle… nie, to Molteni. Rosney. Hyrvall. Deogracias. Zatrzymał się.
Deogracias wyglądał dokładnie tak, jak go zostawiał kładąc się do hibernatora w tydzień po wszystkich z powodu tamtej operacji. Ta sama mina, ten sam uśmiech. Gdy leżał, wydawał się prawie piękny. Garb nie był widoczny.
Wracając przystanął przed ścianą zwycięzców. Skinął ręką, kryształowy obelisk wysunął się bezszelestnie z przegrody i spłynął majestatycznie w dół. Zatopiona w szkle, nieruchoma, patrzyła z wnętrza na profesora młoda dziewczyna.
— Jesteś coraz piękniejsza, Linda — powiedział Medicus. Kryształowy prostopadłościan nabrał głębokiego, granatowego odcienia; na jego tle Medicus zobaczył wyraźnie własne odbicie, nałożone na jasną sylwetkę dziewczyny.
Jego związek z Lindą, dość tajemniczy i zawsze mocno skomplikowany, zerwany w końcu jednostronnie przez dziewczynę — to długa, ciągle jeszcze pozbawiona finału historia. Po obejrzeniu w video programu poświęconego Józefinie Leclerc Medicus zdecydował się wziąć udział w seansie założonej przez nią sekty religijnej.
CHODŹ Z NAMI TAM, GDZIE SZUMIA PRAWDZIWE LASY I ŚPIEWAJA PRAWDZIWE PTAKI TAM, GDZIE PADA PRAWDZIWY ŚNIEG GDZIE ZWIERZĘTA SĄ NAJBARDZIEJ DZIKIE CHODŹ TAM, GDZIE MIESZKA TWOJE SZCZĘŚCIE — głosiło hasło reklamowe sekty. Po seansie i krótkiej rozmowie o wrażeniach pani Leclerc przedstawiła mu długonogie stworzenie o szafirowych oczach. Gapił się oniemiały, trzymając w ręku kruchą dłoń. Nie zdążyli zamienić choćby dwóch słów ponad przyjętą formułkę prezentacji — Linda zniknęła bardzo szybko. Wrócił do siebie, zjadł kolację. Zasiadł do obliczeń, ale tego dnia komputer mylił się wyjątkowo często, na ekranie wynikowym wyskakiwały horrendalne bzdury. Grzmotnął pięścią w klawisze, gromada liczb pierzchła zmyta polem elektro, a na ekranie pojawiła się twarz Lindy, taka, jaką przez tę krótką chwilę zdążył zapamiętać.
— Linda Quarr. Może być Linda.
— Albert Medicus.
— To naprawdę pan? Tyle słyszałam o panu…
Położył się spać, ale nie mógł zasnąć. Męczył się zmieniając pod sobą pole, jego twardość, zapach powietrza, szukając muzyki, która by przyniosła ukojenie. W końcu otworzył oczy i powiedział:
— Chcę spać i niech mi się nic nie śni.
Sen spłynął na niego miękką zasłoną.
Przez następne dni było gorzej. Nie mógł o niej nie myśleć; sprowadzanie zapomnienia — jak snu — wydało mu się obrzydliwe. Stosowane, jak dotąd w podobnych przypadkach, antidotum w postaci pracy przynosiło stosunkowo najlepsze rezultaty. Ale i tak niedostateczne.
Zaczął jej szukać, poszedł na następne seanse Józefiny Leclerc, które były znacznie gorsze niż ich reklama, ale więcej Lindy nie spotkał. Informer nie zdał się na nic, więc zaczął jeździć, rozpytywać. Ukryć się tak skutecznie wśród trzydziestu tysięcy ludzi wydawało się niepodobieństwem — albo działaniem z premedytacją. Za duże pieniądze wynajął całe biuro detektywów, dał ogłoszenie do video. Daremnie.
Pewnego dnia przed laboratorium zaczepił go młody człowiek.
— Pan poszukuje Lindy? — zagadnął. — Wiem, gdzie ona jest.
Przyjął wspaniałomyślnie stukoronowy banknot i wywiózł Medicusa bardzo wysoko — prawie na dwusetny poziom. Minęli park, potem zaniedbany ogród i stanęli przed odrapanymi drzwiami.
— To tutaj — powiedział młodzieniec otwierając drzwi. Medicus zajrzał do środka. Przez opary tytoniowego dymu dostrzegł istotnie kilka postaci siedzących wokół stołu zalanego skąpym światłem. Chciał podejść bliżej, by przyjrzeć się siedzącym, lecz w tej chwili otrzymał potężny cios w głowę i osunął się na posadzkę. Ktoś zaśmiał się krótko.
Przygoda ostudziła go na pewien czas. Polecił sprawdzić, kto zajmował kabinę — od dawna nie należała do nikogo, właściciel nie wrócił z rekonesansu parę lat temu. Po nim nikt nie chciał jej zamieszkać — zbyt daleko od serca statku. Pomimo strachu Medicus poszedł tom znowu, tym razem uzbrojony. Kopnął archaiczne drzwi, w środku nie było nikogo, cień tylko jakiś ciemny szurnął pomiędzy zdemolowane sprzęty i przepadł.
Po kilku tygodniach wznowił poszukiwania. Zaczynał jej nienawidzić za to, że zabierała mu coraz więcej czasu i myśli. Chwilami nie był pewien, czy cała historia nie narodziła się od początku do końca w jego mózgu. Może zamknęła się w laboratorium, pytał sam siebie. Ale nie, nie mógł uwierzyć, by taka dziewczyna przedkładała laboratoryjne zacisza nad zgiełk hulanek i śmiech towarzystwa. Zebrał o niej wszystko, co było dostępne; zaczął od tego, co znajdowało się najbliżej — od opisów psychofizjologicznych, somatycznych i genetycznych. Po tygodniu znał je na pamięć. Następnie jął grzebać w jej “genealogii” — dowiedział się, że jest córką emerytowanego pilota; i tancerki z Czerwonego Poziomu. Rekonstruował jej dziewiętnastoletnie życie zawzięcie i z pasją, absorbowało go to zajęcie. Nie zaniedbywał oczywiście medycyny. W międzyczasie został Generalnym Opiekunem Zdrowia “Dziesięciornicy”, a po wyborze Cardinne’a na Prezydenta jego osobistym lekarzem. Miał pieniądze, był popularny. Tym bardziej pragnął pomyślnego zamknięcia “sprawy Lindy”, jak przywykł w myślach rzecz określać.
Szczęście sprzyjało Medicusowi — pojawił się przed nim ten sam młody człowiek z tą samą propozycją. Przyszedł w środku nocy. Wypowiedziawszy swoją kwestię przemierzył całą kabinę wielkimi krotkami, poszukał tasteru w ścianie, wcisnął go i macając nogą sprawdził, czy pole siłowe jest wystarczająco wytrzymałe, po czym zwalił się na nie jak długi.