— Sugeruje pan, że grozi nam kolejny bunt?
— Coś w tym sensie. Załoga wyobraża sobie, że winę za niejasną sytuację ponosimy my: ja, pan, Rada Statku. Że nikłe wyniki akcji przeciw Dwukolorowym dowodzą naszej nieudolności, małej operatywności, kunktatorstwa… kto wie, czego jeszcze.
— W takim razie powiedzmy im całą prawdę.
— Zwariował pan? Mówiąc im wszystko, co wiemy i co nam się zdaje, doprowadzimy jedynie do zwiększenia nieufności. Będą tak czy owak sądzić, że sedno pozostaje ukryte. W ten sposób ani na jotę nie poprawimy sytuacji, natomiast w większym stopniu zdani będziemy na kaprysy tłumu. Chyba wie pan, jakie kaprysy potrafi mieć tłum?
Że też akurat mnie musiało się to przytrafić, irytuje się Prezydent. Nie Zennoherowi, nie Foverryemu, nawet nie Cardinneowi. Pierwsze wyraźne oznaki rozprzężenia pojawiły się po wyjściu z mitycznego układu Planety Dwóch Kolorów, ale prawdziwa bomba miała wybuchnąć znacznie później. W którym momencie, myśli Prezydent, to zajadłe w konsumpcji społeczeństwo zaczęło cuchnąć, rozłazić się, stawać coraz bardziej gnuśne?
— Więc co robić?
— Czekać. Ale nie bezczynnie. Jeśli wytłumaczyć dziecku, że niebezpieczeństwo grozi wszystkim jego zabawkom, samo poczuje się zagrożone i zrobi co tylko możliwe, by wypłoszyć natręta. W obecnej sytuacji zjawisko Dwukolorowych działa przeciwko nam; gdy jednak sztucznie spotęgować jego przejawy, niebezpieczeństwo przestanie dotyczyć tylko “Dziesięciornicy” jako całości. Stanie się mniej abstrakcyjne, ponieważ zagrożone poczują się jednostki. Każdy z osobna. Wtedy bodziec zacznie działać na naszą korzyść.
— Ale jak to przeprowadzić?
— Trzeba sfingować sytuację, która zaszokuje. Reszta zależy od dobrej propagandy.
Od pewnego czasu również Prezydent odnosił wrażenie, że jedynie kuracja wstrząsowa rokuje nadzieje na wyzdrowienie. Decyzję należało podjąć szybko. Nagle się przestraszył: więc już doszło do sytuacji na tyle krytycznej, by trzeba przedsiębrać takie środki? Ale właściwie jakie? Historia żeglugi kosmicznej nie podsuwała żadnego rozwiązania, ponieważ nie znała podobnego przypadku., Wobec wyprawy i związanych z nią obowiązków inne sfery zainteresowania załogi nie miały prawa się liczyć. Żaden kapitan powracającej wyprawy nie meldował o podobnych trudnościach. “Cóż, ktoś kiedyś musiał zacząć”, myśli Prezydent. “Ja”, myśli. To może nawet i dobrze.
— Ma pan jakieś propozycje, Rippert?
— Pewien pomysł… dosyć ryzykowny.
— Ofiary? Jak wiele?
— Najwyżej kilka.
— Nie zgadzam się.
Trochę inaczej to sobie wyobrażaliśmy, dzwonią Prezydentowi w uszach wczorajsze słowa Ripperta. Owszem, inaczej. Wydawało się po śmierci Cardinne’a, że nie powinno być trudno doprowadzić “Dziesięciornicę” na jeden z księżycowych kosmodromów i zebrać całe żniwo tej wyprawy. Być na ustach całej Ziemi — dla Laveersona, który przez całe życie pożądał sławy, popularności, wielkiego sukcesu — otworzyła się szansa.
Pech chciał, że szaleniec przepołowił Cardinne’a strumieniem plazmy; Laveerson siedział porażony realnością zdarzenia, gdy wiadomość dotarła wreszcie i do niego. Usiłował wątpić, że ta śmierć przydarzyła się naprawdę; porażała go bliskość spełnienia zachceń rodem jak z brudnego snu; coś pod pełzło do gardła, kotłowało się w mózgu tysiącem szalonych myśli jednocześnie, osiadło niezdrowym rumieńcem na policzkach. Bał się podnieść wzrok, by nie zdradziły go oczy, wstał i ledwo panując nad głosem wypowiedział tych kilka zdań, których od niego oczekiwano. Pocieszał się, że jeśli nawet coś zauważyli, przypisali to afektacji — był wszak przez długi czas najbliższym współpracownikiem Cardinne’a. Nie rozpaczał, nie czuł radości, odszedł po prostu do swojej kabiny i tam pozwolił ucichnąć szumowi w głowie.
Następnego dnia po śmierci Cardinne’a Laveerson dowiedział się, że powinien przyjąć interesantów. Nagle bardzo wielu ludzi zapragnęło się z nim widzieć. Jednym z nich był Rippert; poznali się na bankiecie z okazji startu, ale nie kontynuowali znajomości. Laveerson kojarzył go nadal — jak większość załogi — z bajecznymi dochodami. Teraz krezus Rippert prosił o posłuchanie.
Wszedł, przywitał się, usiadł, rozejrzał się po ścianach.
— To poufna misja — powiedział. — Chodźmy lepiej gdzieś, gdzie nie ma podsłuchu.
— Proszę się wyzbyć obaw — roześmiał się Laveerson — z tego pokoju nie wymknie się żadna tajemnica. Czym mogę służyć?
— Ma pan szansę zostać Prezydentem — stwierdził bez ogródek Rippert — i pewnie pan nim zostanie, o ile, oczywiście, rozegra pan bezbłędnie kampanię. Oferuję panu pomoc. Potrzebuje pan pieniędzy i poparcia ludzi, którzy w pana wierzą.
— Powiedzmy — Laveerson spoważniał. — I co z tego?
— Mogę panu dać jedno i drugie.
Interesujące. Wie pan, kiedy zginął Cardinne? Wczoraj. Jeszcze za wcześnie na decyzję o kandydowaniu.
Rippert przyglądał mu się z dziwnym grymasem, który ani był, ani nie był uśmiechem. Laveerson pomyślał, że irytuje go pewność tego faceta.
— Przypomnę panu jedną rzecz — odezwał się Rippert i grymas spełzł niechętnie z, jego twarzy. — Coś, co wie i pan, i pańscy konkurenci, ten, kto teraz zostanie Prezydentem, najprawdopodobniej doprowadzi “Dziesięciornicę” do Ziemi. Na pana miejscu wychodziłbym ze skóry, żeby wygrać te wybory.
— I pan chce mi w tym pomóc. Niby dlaczego? Z dobrego serca? Grymas wrócił na chwilę na twarz Ripperta.
— Uważam pana za najbardziej odpowiedniego człowieka. Daję panu więcej szans. To chyba normalne, że chcę zainwestować w kogoś, kto wygra. Zna pan Souta?
— Tego od reklamy? Tak, słyszałem o nim.
Rippert kiwnął głową: — Pierwszorzędny fachowiec. Pracuje dla mnie. Gdyby zgodził się zająć pańską reklamą, miałby pan zwycięstwo w kieszeni. Jeśli chodzi o finansową stronę przedsięwzięcia, gotów jestem zadbać o nią osobiście.
Laveerson zastanawiał się z rękami splecionymi na piersi.
— Przyjąłem do wiadomości pańską propozycję — powiedział. — Rozważę ją wnikliwie. Czy moglibyśmy spotkać się jutro rano? Zdąży pan do tego czasu porozumieć się z Soutem?
Twarz Ripperta zgięła się jak gumowy kalosz.
— On już się zgodził. Ustaliłem to z nim nie dalej jak pół godziny temu.
Po jego wyjściu Laveerson namyślał się przez kilka minut, potem pomanipulował przy nóżce fotela.
— Chodźmy lepiej gdzieś, gdzie nie ma podsłuchu — powiedział głos Ripperta.
Zamówił w Centralnej Kriotece Osobowej dane o Rippercie i Soucie, łącznie ze ściśle tajnymi. Oczekując na nie wysłuchał kilkakrotnie nagrania. Nazajutrz Rippert przedłożył mu do wglądu opracowany w szczegółach plan kampanii; Laveerson przejrzał go, zadał parę pytań — i przystał na zaproponowane warunki.
Serię publicznych wystąpień rozpoczął przemówieniem na czterdziestym, przed umieszczeniem w ścianie zwycięzców kryształowego bloku z zatopionym w środku Cardinneem. Plastycy wychodzili ze skóry, ale też rezultat przeszedł oczekiwania: Cardinne tkwił wewnątrz gładkiej bryły uśmiechnięty, połatany, posztukowany, w nowym skafandrze próżniowym. Bez zażenowania wysłuchał mowy Laveersona; po zakończeniu uroczystości dał nurka do swojej przegródki, obiektywy kamer ściemniały, ludzie zaczęli się rozchodzić.
— Znakomicie, naprawdę! — entuzjazmował się Rippert, a piękna kobieta, z którą przyszedł, położyła białą dłoń o długich palcach na rękawie Laveersona i patrząc na niego tak, jak się patrzy przez okno na odległy widok westchnęła: — Tak, był pan wspaniały.