Выбрать главу

Nieco na uboczu trzymał się Sout, niewysoki, wiecznie zafrasowany mężczyzna. Dzięki jego pomysłom i trickom transmisja udała się znakomicie i wielu z tych, którzy ją oglądali w video, pomyślało sobie między jednym a drugim łykiem piwa, że żywy Laweerson prezentuje się nieporównanie korzystniej od martwego Cardinne’a i że właściwie nic nie mają przeciwko temu, by został nowym Prezydentem.

Prezydent wspomina wydarzenia, które nastąpiły potem: twarze, wizyty, decyzje, wystąpienia, narady, ustalenia — bardzo wiele szybkich dni. Postanowili odpocząć na jedenastym, należącym w większej części do Ripperta. Specjalnie z okazji wizyty Rippert obiecał uruchomić wodospad.

Widok mógł zaszokować: tony wody waliły się z wysoka rozbijając się po drodze o głazy na drobne krople. W powietrzu unosiła się mokra mgiełka, wirowały roje tęcz.

— Osiemdziesiąt ton na sekundę! — przekrzykiwał szum wodospadu, a Laveerson, zajęty szacowaniem wartości tego cudu świata, kiwał tylko uprzejmie głową. Nad samym rozlewiskiem grzmot spienionej wody zagłuszał wszystko. Całe gromady grubych kropel siekły im twarze, lustro pulsowało wyraźnie, spod nóg dochodził potężny, rytmiczny klangor. Zdawało się, że od mocarnych uderzeń wody drży grunt pod stopami.

— To pompy! — wrzasnął mu w ucho Rippert. Ujął Laveersona pod ramię; wycofali się ostrożnie po mokrych kamieniach. Po kilkudziesięciu metrach znaleźli się w wykutej w litej skale jaskini, urządzonej bardzo komfortowo. Szum spadającej wody ledwo dawał się słyszeć, osłabiony przez skalne formacje; jeszcze chwila a Laveerson uległby jego usypiającemu działaniu.

— Niech pan spojrzy — zachęcał Rippert. Przed nimi na wysokości oczu zapłonęło jasne światło, zaczęło nabrzmiewać, dotknęło ich twarzy, jakby się zawahało — i zgasło. W zielonym półmroku wyrosły ciemne zwaliste kształty, między nimi zamigotały drobne poziome kreski.

— Jeden z zapasowych zbiorników “Dziesięciornicy” został wyłączony z obiegu — Rippert był bardzo rozmowny, — Wystarczyło zainstalować odpowiednio mocne pompy… plastycy za psie pieniądze sklecili ten krajobraz — ot i wszystko. No, za nasz sukces.

Wypili; Laveerson spojrzał na Ripperta, ale w półmroku nie dostrzegł jego oczu.

— Niech pan to wyłączy — powiedział z niespodziewana złością. — Nie przyszliśmy tu dla oglądania scen z życia małży.

Z półmroku wydzieliła się kula światła i otoczyła ich. Wyglądało to tak, jakby płynęli wewnątrz przezroczystej łodzi podwodnej, kilka metrów nad dnem oceanu.

— Teraz dobrze?

— Panie Rippert — powiedział Laveerson — zdradził mi pan jedną ze swoich małych tajemnic — I niechcący zwrócił moją uwagę, na to, Jak niewiele o panu wiem. Chciałbym lepiej pana poznać… niech pan opowie coś o sobie. Coś… osobistego.

Rippert przyglądał mu się spod zmrużonych powiek. Nie wyglądał na zachwyconego.

— Ma pan na myśli coś takiego jak to? — machnął ręką w kierunku, skąd dochodził odgłos przetaczanej wody. — Coś, czego nie znajdzie pan nawet w Wydziale Spraw Ściśle Tajnych Centralnej Krioteki Osobowej. Czy tak?

— Owszem.

— Pan mi nie ufa?

— Czy to pana dziwi?

— Nie — rzekł zdecydowanie Rippert i poruszył się w fotelu. — Sam postąpiłbym dokładnie w ten sposób.

Zamilkł i jakby się namyślał. Laveerson, który nie spuszczał z niego oczu, nie zdołał nic wyczytać z jego twarzy.

— Lubię jasne sytuacje — poderwał się Rippert — a jednak zaskoczył mnie pan tym… tą propozycją. Jesteśmy przecież sobie potrzebni: pan potrzebuje mnie, a ja pana. Jedziemy na wspólnym wózku. Nie wystarczy to panu?

— Nie.

— Zrozumiałem, że domaga się pan gwarancji… mniejsza o sformułowania — dodał widząc gest zniecierpliwienia gościa. — Spodziewałem się, że pan tego zażąda… jestem wprawdzie dla pana sojusznikiem cennym i pożądanym, ale groźnym. Chce pan dowiedzieć się czegoś, co by mnie neutralizowało… nie znalazł pan w materiałach Centralnej Krioteki?

— Mówi pań zajmująco, proszę kontynuować.

— A wodospad?

— Wodospad, panie Rippert? Nie rozumiem.

— Przywiozłem pana tutaj nie bez pewnej intencji. O tym dowcipie z wodą wiedzą na statku trzy… cztery osoby — liczył powoli na palcach. — Razem z panem pięć.

Laveerson w zadumie pokręcił głową.

— Wodospad to rzeczywiście sporo, panie Rippert — powiedział — ale jednak nie dość.

— Rozumiem — w głosie Ripperta zadźwięczała nutka podziwu. — I sądzi pan, że ja to panu powiem?

— Tak sądzę, panie Rippert.

Siedzieli naprzeciw siebie milcząc. Wokół przesuwał się podmorski krajobraz, miejsce gromadki rybek zajęły hektary wodorostów, między którymi aż roiło się od cudacznych kolorowych stworów. Ale obaj mężczyźni nie zwracali na nie uwagi.

— Nie obawia się pan paść ofiarą oszustwa?

Laveerson roześmiał się.

— Po co miałby pan oszukiwać? Rzecz jasna nie zabronię panu wybierać między absolutną prawdą a kłamstwem na tyle sprytnym, by nie dać się na nim przyłapać, ale równocześnie może pan mocno wierzyć, że z ciekawości zadam sobie trud sprawdzenia, czy mówił pan prawdę, czy łgał. W najgorszym przypadku zajmie mi to kilka dni. Ale nie koniec na tym; stosunki wewnątrz naszego tandemu są dość skomplikowane: pan musi ml ufać, ja panu — niekoniecznie. Na pańskim miejscu — przepraszam za to pouczenie — starałbym się wywołać wrażenie osoby absolutnie lojalnej i bezwarunkowo godnej zaufania. Ja mam trochę więcej do stracenia, wie pan… dlatego spodziewam się, że weryfikacja pańskich słów będzie nie tylko możliwa, ale wręcz przyjdzie mi bez żadnych trudności. Co pan o tym sądzi?

Rippert patrzył na niego prawie z szacunkiem. Z jego twarzy znikł wyraz irytującej pewności siebie; nie okazując jej demonstracyjnie Rippert stawał się po prostu sympatycznym facetem, z którym chciało się wstąpić na szklaneczkę.

— Rozumiem pana dobrze — oznajmił wreszcie. — To, co powiem, będzie sprawdzalne — słowa wydobywały się z niego z trudem, ciągle nie mógł się zdecydować, jak zacząć. — Kilka tygodni temu popełniono na statku zbrodnię… zamordowano młodą dziewczynę. Wiem, kto to zrobił… i jestem w tę zbrodnię zamieszany.

— Proszę, niech pan mówi — odezwał się Laveerson po krótkiej przerwie.

— Dobrze — zgodził się Rippert — ale wcześniej da pan słowo, że nikt się o tym od pana nie dowie. Zwłaszcza policja… to niemiłe uczucie obudzić się któregoś ranka i usłyszeć, że mają do człowieka bardzo pilny interes.

— Obiecuję — powiedział uroczyście Laveerson — że to, co pan wyjawi, pozostanie miedzy nami. Nie zostanie pan pociągnięty do odpowiedzialności ani z mojej inicjatywy, ani przy moim współudziale. Chce pana szachować wiedzo o kilku pana wstydliwych postępkach, lecz póki pozostanie pan wobec mnie lojalny — niczym więcej.

— Dwa miesiące temu zgłosił się do mnie pewien facet i zaproponował mi sfinansowanie filmu, który miał zamiar nakręcić. Film miał być niezwykle dochodowy, a ja znałem tego człowieka… mniejsza o to, skąd. Oglądałem także wcześniejsze twory jego wyobraźni… uderzył mnie w nich trudny do określenia, lecz wyraźny element niesamowitości. Proszę mnie właściwie zrozumieć — niesamowite było nie to, co w nich pokazywał, ale sposób, w jaki to robił. To… to było — nieludzkie. Człowiek nie mógłby, nie umiałby patrzeć w ten sposób… do rzeczy jednak. Jego filmy były dokładnie takie jak on sam i patrząc mu w oczy odnosiłem wrażenie, że czegoś w nich nie dopowiadał. Więziła go konwencja, krępowała obyczajowość, marzył o nakręceniu rzeczy nieskończenie szokującej (i przez to nieskończenie prawdziwej, jak twierdził), w której przestałby respektować wszystkie uznawane dotąd granice. Nim przyszedł do mnie wtedy, rozmawialiśmy na ten temat kilka razy. Bałem się go, uwierzy pan? Ten człowiek zdolny był do wszystkiego w imię mglistych przesłanek, które jedynie przeczuwał, jego mózg był chory; popełniłby każde szaleństwo z potrzeby duszy, jak mówił. Robił wrażenie człowieka zastanawiającego się głęboko nad życiem i swymi pragnieniami, i kiedy zjawił się u mnie, wiedziałem, że się zdecydował. Nazywał się Berkovitz. Berkovitz — proszę zapamiętać…