Выбрать главу

Posuwał się przepełnionym korytarzem spoglądając na przechodniów o twarzach jak maski. W pewnej chwili — było to przedziwne uczucie — wydało mu się, że zastygłe rysy masek rozpływają się w powietrzu odsłaniając wnętrza sennych mózgów. Zobaczył leniwe prądy pulsujące w zwolnionym tempie, majestatyczne skurcze komórek — galaktyk, wyciągnięte ostatkiem sił neuronowe sieci, tak zmęczone i powolne, że prawie niezdolne do przenoszenia sygnałów. Szedł lasem obumarłych mózgów osadzonych na wapiennych kośćcach; z ich wierzchołków pobzykiwały ku niemu namiastki myśli, z uporem torujące sobie drogę przez okrągłe ściany wapiennych uli. Nie starał się poznać treści, jakich dotyczyły, wystarczało samo przekonanie, że mógłby je czytać w dowolnej kolejności i z dowolną dokładnością.

Raptem wrażenie ustąpiło. Przystanął. Niemy pochód manekinów kontynuował spokojny marsz, opływał Deograciasa dwoma strumieniami niby potężny głaz, którego nie sposób podmyć ani obalić. Potem maski opadły z trzaskiem na odkryte wnętrza czaszek, w maskach zabłysły paciorki oczu, w niektórych poruszyły się wargi. Nie znany reżyser tej sceny przywrócił jej głos, korytarz wypełnił się hałasem.

— To przerażające — mamrotał Deogracias. — Byłem poza czasem.

Zapragnął odtworzyć poprzedni stan, lecz bez powodzenia. Ruszy] niemrawo do przodu przytłoczony ciągle przeżytym doznaniem. Dwa słowa: poza czasem — dzwoniły w jego świadomości natarczywie i zniewalająco.

Zmienił kierunek i w poprzek tłumu podążył w kierunku najbliższych wind. Wszedł do pierwszej z brzegu i jechał nią dopóty, dopóki przez otwarte grodzie nie uderzył w oczy słoneczny blask, a w nozdrza zapach jeziora. Wtedy wysiadł. Piasek, porośnięty gdzieniegdzie kępami długiej trawy usuwał się spod butów. Windy dzieliło od wody dokładnie piętnaście kroków.

— Ciasno — mruknął pod nosem. Opalający się ludzie spoglądali na niego z. niechęcią. Z nieba lał się żar, było parno, koszula Deograciasa szybko namokła od potu.

— Przesadzają z tym upałem, nie? — powiedział z boku męski głos. Wysoki mężczyzna — ale nie ten, który kręcił się w banku — stał po kostki w wodzie trzymając za nadgarstek rękę ładnej, długonogiej dziewczyny.

— Tam sprzedają nakrycia głowy — zaszczebiotała dziewczyna i wewnętrzną częścią bosej stopy potarła o łydkę, żeby otrzeć z niej piasek.

— Więc chodźmy — zdecydował mężczyzna po dobrej minucie. Ruszyli przez grząski piach, z wysiłkiem przebijając gęste powietrze. Deogracias powlókł się za nimi, pot zalewał mu oczy. Dwa kroki przed nim nogi dziewczyny wdzięcznie zmagały się z plażą.

Nakrycia głowy sprzedawała kobieta o skupionej, złej twarzy. Formowała je na miejscu szybkimi ruchami rąk z zakrzepłej masy, której porcja co kilkanaście sekund wypływała z gardzieli niewielkiego, beczkowatego urządzenia do specjalnych form. Para, za którą przyszedł Deogracias, głośno dyskutowała nad wyborem fasonu. Dziewczyna zrzuciła koszulkę, wachlowała nią wilgotną skórę. Deogracias spoglądał na nią ukradkiem. Wybrał rodzaj kapelusza o szerokim rondzie, który ciemniał lub jaśniał, zależnie od oświetlenia. Kobieta uformowała kapelusz na jego głowie; stał patrząc spod poczerniałego okapu ronda na złoty piasek, potem obrócił się tak, by w polu widzenia znalazła się tamta para. Dziewczyna nadal wachlowała się koszulką; rondo, zasłaniając oczy, pozwalało przypatrywać się jej bezkarnie.

Odczekał jeszcze parę minut wykonując niepotrzebne manewry rękoma wokół nowego nabytku; para ciągle nie mogła się zdecydować, więc poczłapał piaskiem w kierunku drzew i zarośli. Ludzi było tam jakby mniej. Między drzewami, nad samą wodą przechodziła ściana. Deogracias zajrzał w głąb wyobrażonego na niej krajobrazu, na który składały się pokryte lasem, wzgórza i dalsza, rozległa część jeziora, westchnął, nie zdejmując kapelusza ani ubrania wyciągnął się na gołej ziemi. Patrząc na słońce przebijające mozolnie przez plątaninę liści i gałęzi przypomniał sobie, że ze zbocza jednego ze wzgórz unosiła, się w niebo wąska smużka dymu — pewnie stał tam szałas albo chatka zbudowana z ciosanych bali — a po wodzie jeziora szczęśliwi ludzie pływali na jachtach.

— Ja chcę do słońca — upierała się dziewczyna.

— Do diabła, czy pragniesz mojej śmierci, kobieto? — dyszał mężczyzna. W nadchodzących Deogracias poznał parę, którą zostawił przy stoisku z nakryciami głowy; oboje zdecydowali się na identyczne szerokie stożki.

— Dalej jest ściana! — krzyknął ku nim w momencie, kiedy go wymijali.

— Aha — powiedział mężczyzna wyraźnie stropiony. — Właśnie pomyślałem, że powinna być gdzieś tutaj. Można obok pana?

Usiedli. Mężczyzna wrzucił do wody kilka kamyków.

— Powoli staje się to nie do zniesienia — powiedział. Był zły, rzucał słowa jak kamienie. — Te wszystkie ściany, landszafty, ciasnota na każdym kroku. Nie pamiętam, kiedy ostatnio byłem sam.

— Mogę odejść, jeśli pan zechce — odezwał się Deogracias, choć prawdę mówiąc nie miał najmniejszej ochoty ruszać się z miejsca. Słońce widziane przez sitko z gałęzi i liści działało jak narkotyk.

— Nie myślałem specjalnie o panu — znowu kilka karmieni w wodę. — Przez parę godzin jesteśmy na siebie po prostu skazani. Myślałem bardziej ogólnie… że żyjemy tu stłoczeni jak stado szczurów w ciasnym pudle.

— Kochany, tyle razy już to mówiłeś — westchnęła dziewczyna.

— Wolność jest prawem do samotności — Deogracias uznał za stosowne włączyć się do dyskusji.

— I powiem raz jeszcze! Jestem biologiem, wie pan… Nasz sztuczny, iluzoryczny świat jest dla nas Matką, on nas kształtuje, naszą mentalność, świadomość, wrażliwość. Jesteśmy tak samo skrzywieni przez liczne jego ograniczenia — ściany, zakazy, bariery myślenia — jak skrzywiony jest on sam. Taka sytuacja nie nosi cech stabilności, musi zatem znaleźć rozwiązanie — i znajdzie je, prędzej czy później ściany muszą runąć, ludzie na to czekają. Niech pan spojrzy dookoła: u Quevasa pijacy śpią przytuleni do kufli, ludzie są senni, ospali, śpią na krzesłach, śpią idąc, śpiąc, kochając się. Trzeba ich obudzić.

— Odnoszę to samo wrażenie — czekał uprzejmie Deogracias. Jego wyobraźnia pracowała gorączkowo nad obrazem znudzonej piękności, siedzącej kilka kroków dalej. — Wszystko dzieje się w zwolnionym tempie, wszystkim chce się spać, nie wyłączając mnie i pana.

— Mnie także chce się spać — ziewnęła przeciągle dziewczyna.

— Ten świat jest pełen syfa, sny w nim są obrzydliwe, mnóstwo majaków i zjaw, rano budzę się z krzykiem, bo zdaje mi się, że ściany mnie zgniotą. Wstaję, zjadam dziwne potrawy o obrzydliwym smaku — i nic dziwnego, skoro każdy atom był przez każdego z nas z dziesięć tysięcy razy na przemian wdychany, trawiony i wydalany. Gdzie znaleźć, proszę pana, naprawdę czystą, zimną wodę, nie oślizgłą od wielokrotnych regeneracji? Czego się dotknę, jest śliskie od ludzkich oddechów, cokolwiek bym kupił, było zawsze kupione przede mną. Każda moja rzecz komuś wcześniej służyła — w innej formie, każda kobieta była przez kogoś wytrwale używana, zanim trafiła do mnie. Jak długo można żyć w zamkniętym układzie, trzymając w zębach koniec rury odpływowej własnego sedesu? Grad kamieni poleciał do wody.

— Myślę, że byłeś niemiły — powiedziała dziewczyna kokieteryjnie. Od jej głosu Deograciasa przebiegły ciarki.

— Dusimy się we własnym sosie — usłyszał. — Dla wszystkich ta sama sztuka, taka sama muzyka, widowiska. Od wszechobecnego video chce mi się po prostu rzygać. Gdybym miał jechać na poziom sześćdziesiąty dziewiąty, wolałbym się przedtem zastrzelić. Nasza kultura — jak my — zbyt długo żywiła się sama sobą, teraz przypomina węża, co połknął własny ogon. Żeruje na najniższych instynktach, jedynym jej celem stało się zaspokajanie masowego zapotrzebowania na tanią rozrywkę. Trzeba jej — jak nam — oddechu. Widzi pan — rzucił kamyk — wszystkim przeszkadzają ściany. Cały ten statek jest po prostu wielką salą B u Quevasa — był pan tam kiedy? Za jedną piątą ceny łyknie pan piwa syntetyzowanego wprost z moczu pijących. Cała “Dziesięciornica” to taka sala B. Tylko większa. — Na czym polega analogia ze szczurami?