Выбрать главу

— Obserwacje zamkniętej kolonii szczurów są bardzo pouczające. W początkowym stadium liczba osobników rośnie. Po osiągnięciu przez populację pewnej liczebności granicznej wyczerpują się zapasy żywności, rośnie natomiast ilość odchodów — szczury rzucają się na siebie i mordują wzajemnie, aby przetrwać. Wiele zjawisk pozwala wnosić, proszę pana, że jesteśmy w przededniu szczurzej katastrofy. Nie ma dnia, żeby ktoś nie został zamordowany. Pobity. Okradziony, zgwałcony.

Rzucił jeszcze kilka kamieni, wstał i oznajmił, że pójdzie przynieść coś do picia. Deogracias podparty ręką patrzył, jak się oddala. Następnie przez dłuższy czas wpatrywał się w piersi dziewczyny. Później podniósł głowę, żeby brzeg ronda odsłonił jej oczy.

— Jak pani ma na imię? — Nie poznał własnego głosu.

— Vanna.

— Co pani robi dziś wieczorem, Vanno?

— Och, jestem mocno zajęta.

— Odbędzie pani seans gimnastyczny razem z przyjacielem?

— Oj, nieładnie — pogroziła sobie przed nosem paluszkiem. — Skąd pan wie? Obiecałam mu.

— A jutro? — nastawał dalej bezczelnie Deogracias.

— Jutro… nie mam planów — każde słowo wypowiadała prężąc długi i zgrabny tułów. Wtedy jej piersi uwydatniały się i Deogracias czym prędzej zjeżdżał rondem, żeby zasłonić się przed jej wzrokiem.

— Gdzie pani mieszka?

— Różnie… ostatnio na sto trzecim.

— Z nim? — kiwnął podbródkiem w stronę, gdzie zniknął mężczyzna. — Więc może spotkamy się u Quevasa? Lubi pani dobre piwo, Vanno?

— Zgoda — roześmiała się perliście wyciągając przed siebie szczupłą, długą dłoń z mnóstwem pierścionków na palcach. Jej dotyk go przeraził, żegnał się pośpiesznie i opryskliwie.

Odchodząc spotkał mężczyznę, który niósł dwa wypełnione pienistym płynem naczynia.

— Nie wziąłem dla pana — usprawiedliwiał się. — Mam za mało rąk. Ale proszę upić trochę stąd — wetknął mu w rękę kubek i nie przestawał zachęcać, więc Deogracias połknął kilka łyków. — Prawda, że obrzydliwe? Mówię panu, ten świat to zepsuta maszyna, w której żyjemy jak szczury. Wyobrażam sobie inny świat, pełen pięknych dziewcząt, mądrych i szlachetnych chłopców, gdzie panowałaby powszechna harmonia, w której i lew, i jagnię mogłyby żyć obok siebie. W moim świecie codziennie mógłby pan oglądać krwawe zachody prawdziwego słońca, zieleń byłaby soczysta, nie brudna, świeże powietrze pachnące igliwiem, rozległe przestrzenie, wysokie góry o ośnieżonych szczytach, szumiący ocean, złoty piasek, długonodzy, opaleni, szczęśliwi ludzie na plaży.

— Niech mnie pan nie załamuje — powiedział Deogracias, — Pański świat to czysta pornografia. Już lepiej ordynarnie pić alkon niż wymyślać pokraczne wizje, od których bije groza.

Tamten gapił się, nań osłupiałym wzrokiem.

— Zresztą nie jest pan daleki od ideału — rzucił Deogracias na odchodnym. — Niech się pan rozejrzy. Wszystko, o czym pan zamarzył, jest z panem. Do widzenia.

Skręcił do pierwszej knajpy, jaka się nawinęła. Napis “Pierwszy kieliszek darmo” spłynął mu po twarzy srebrnymi iskierkami, gdy przebijał zasłonę. Za nią była biała noc; parę zdecydowanych kroków i natknął się na kokon jasności. W samym środku chwiał się blat na długim wysięgniku podobnym do szyi dinozaura; z tej samej łodygi wyrastał prosty zydel, który usłużnie zatrzymał się przed wchodzącym. Wbrew pozorom był bardzo wygodny. Zaledwie Deogracias usiadł, zydel zamieniony w fotel z oparciem i poręczami pożeglował pod niebiosa i dobił do blatu. Napełniony do trzech czwartych kieliszek tkwił na wprost srebrnego kraniku. Pierwszy łyk przeleciał przez gardło jak woda.

“Stukoronowy krezus”.

Deogracias odwrócjł się gwałtownie. Facet, który kręcił się w oddziale banku Gramma, przechylał właśnie szklaneczkę z cieczą nad tęsknie rozwartym pyszczkiem. Nie można powiedzieć, żeby się spieszył. Kierowany pewną ręką poziom cieczy spokojnie zjeżdżał srebrną kreską ku krawędzi naczynia. Na samym brzegu kreska zawahała się przez moment, drgnęła i ciecz spadła maleńkim wodospadem prosto w czeluść. Grdyka na ten znak wykonała trzy nerwowe skoki, gardło wydało przeciągły wydech, powieki niechętnie uniosły się do góry. Para oczu spojrzała na Deograciasa bez zainteresowania.

— Podglądałeś mnie, chłopcze — stwierdził mężczyzna. Jego kokon przylegał do kokonu Deograciasa jak butla tlenu do drugiej butli.

— Owszem — rzekł Deogracias. Było za późno, żeby się wycofać. — W moim wieku nie należy tracić żadnej okazji, żeby się czegoś nauczyć.

— Też tak uważam.

— Sądząc po prezentowanych umiejętnościach jest pan wybitnym prestidigitatorem.

— Nie najwybitniejszym — odparł mężczyzna skromnie i nieco opryskliwie, jakby temat sprawiał mu znacznie mniej przyjemności niż wykonany przed chwilą passus.

— Szedł pan za mną przez cały czas?

— Nie. Ale miałem cię na oku.

— Po co?

— Z ciekawości. Jestem człowiekiem ciekawym, interesuję się ludźmi, zaczepiam ich, nakłaniam do zwierzeń. Potem przez długie godziny zastanawiam się, co mi opowiedzieli.

— Zadaje sobie pan wiele trudu. Podziwiam pana. Mężczyzna wzruszył ramionami.

— Blacie — powiedział do blatu swego stolika — spręż się i wydal z siebie czym prędzej dwa razy to samo.

— Nie rozumiem — powiedział blat.

— Tak bywa czasem i z ludźmi — oznajmił mężczyzna bez radości. — Mimo poważnych niekiedy wysiłków z naszej strony uzyskujemy od bliźnich niezrozumiały bełkot, niewart czasu potrzebnego, by go wysłuchać. Dwa razy alkon, do cholery.

— Jest pan człowiekiem gadatliwym — zauważył Deogracias.

— Zgadza się, chłopcze. Gadatliwość to jedyna broń ludzi, którzy nie mają wiele do powiedzenia. — Podstawił kieliszki pod kranik, który napełnił je samoczynnie. — Muszę wyrzucać z siebie potoki słów, inaczej stracę nawet tę małą, statystyczną szansę wypowiedzenia jednego zdania dziennie, które pozwoli mi wieczorem spokojnie ułożyć się do snu.

Ujął szklaneczki w dłonie i spojrzał spode łba na Deograciasa.

— Przyjmiesz mnie do kompanii, chłopcze? Nazywam się Keiken.

— Nie — powiedział Deogracias. — Pan był wobec mnie nieuprzejmy.

— Ja? — zdziwił się mężczyzna stawiając szklaneczki na blacie. — Niemożliwe. Nie powiedziałem nic, co mogłoby urazić.

— O krezusie też pan nie… — nagle zdał sobie sprawę, że Keiken miał rację. Te słowa pojawiły się same. Mózg wygenerował je samodzielnie.

— Nie — powiedział Keiken. — Ja je do ciebie nadałem.

— Co… co pan zrobił?

— Nadałem je do ciebie.

— Potrafi pan nadawać myśli?

— Nadawać i czytać. Każdy potrafi, ty również, tylko nie wszyscy o tym wiedzą.

— Chcę nadać coś do pana.