10
Vanna M’Koy szła korytarzem sto trzeciego poziomu na spotkanie z Deograciasem. Też mi randka, myślała; właściwie nie wiedziała, dlaczego w ogóle zdecydowała się pójść, chyba z nudów. Vanna M’Koy należała do kobiet, których pod żadnym pozorem nie wolno zostawiać samym sobie, ponieważ stają się wtedy nieobliczalne.
Głos, oczy i twarz tego chłopca, który starał się przemawiać do niej językiem uwodzicieli z video, przepadły wraz z jego zniknięciem; pamiętała tylko jego wielki kapelusz i to, że wcale nie zamierzała spełnić złożonej mu obietnicy. A teraz do niego szła.
Ponad dwie godziny spędziła przed wielkim lustrem w sypialni, czesać włosy i malując w sposób wielce skomplikowany rozmaite miejsca na twarzy. Patrząc na swoje odbicie pomyślała najpierw z roztargnieniem, że już wkrótce powinna wziąć pierwszą serię zastrzyków silikonowych, a potem, prawie z rozkoszą — o niezobowiązującym charakterze spotkania. Dotychczas mężczyźni nieustannie czegoś od niej chcieli i czasem stawali się wręcz nachalni. Chłopiec próbował wprawdzie naśladować ich z całej siły, lecz czynił to tak wzruszająco nieumiejętnie… Bez trudu mogłaby prześledzić przed lustrem cały dzień, przymierzać coraz to inne stroje, tworzyć oszałamiające kombinacje, zachwycać — się nimi bądź krytykować je — gdyby nie konieczność zademonstrowania komuś — komukolwiek — efektów tych starań. Choćby ludziom, których spotka po drodze, choćby temu chłopcu.
Kiedy głowa przestała budzić poważniejsze zastrzeżenia, Vanna wstała sprzed lustra i weszła do natryskiwacza. Wyszła pokryta po szyję warstewką przezroczystej, wolno schnącej substancji, od której skóra błyszczała jak po wyjściu z wody. Stojąc znowu przed lustrem zaczęła przykładać do skóry sprężyste końcówki, w których przy najlżejszym poruszeniu migotały jak w światłowodach wszystkie możliwe barwy. W końcu uznała, że wystarczy i odsunęła pudło z końcówkami. Wyglądała, jakby oblepiły ją pijawki. Wtedy wzięła ze stolika mały okrągły przedmiocik i przykładała kolejno do wszystkich końcówek, te zaś rozkwitały na podobieństwo kwiatów. Ich łodygi rozszczepiały się na wiele cieniutkich włókienek, a w każdym włókienku grały kropelki różnokolorowego światła. Brzydkie końcówki — pijawki zamieniły się w rzadkie futerko okrywające Vannę M’Koy na tyle szczelnie, by od razu odsunąć posądzenie o nagość, lecz jednocześnie dawać o kształtach Vanny jakie takie wyobrażenie.
— Czekam — powiedział głos Deograciasa — czekam tu na panią. Przyjdzie pani?
— Owszem — powiedziała Vanna M’Koy z kokieterią do lustra.
— Co pani teraz robi?
— Zakładam moje pierścionki. Trochę to potrwa.
— Nie sądzi pani, że kilka z nich powinno zostać w domu?
— Nie — odrzekła zdecydowana, myśląc prawie z oburzeniem, jakim prawem mężczyźni starają się zmieniać wszystko w życiu kobiet i dlaczego nie kochają równie mocno jak one same ich ulubionych przedmiotów.
Na korytarzu wrócił jej dobry humor. Sądząc po reakcji mijanych kobiet kreację należało zaliczyć do udanych. Nic tak łatwo nie poprawiało Vannie nastroju jak zawistne spojrzenia damskich oczu.
Zaraz za nią wsiadło do windy dwóch niechlujnie ubranych kudłaczy. Ledwo pole zdążyło się zasunąć, ledwo Vanna podała poziom docelowy, jeden z nich — barczysty i wielki — zbliżył się i bezceremonialnie położył ciężką rękę na ramieniu dziewczyny.
— Niech pan mnie nie dotyka! — wydyszała pełnym oburzenia szeptem Vanna i posłała mu najstraszliwsze ze swoich spojrzeń, które zamieniały w popiół męską butę. Próbowała strząsnąć z ramienia dłoń nieznajomego, ale ta tkwiła jak przyrośnięta. Jeszcze raz spojrzała mu w twarz wzrokiem, w którym zdziwienie walczyło o lepsze z zaczątkami strachu, lecz w oczach natręta nie było ani zmieszania, ani specjalnego przejęcia. Takie puste oczy mają jedynie nałogowi pijacy i narkomani, którym przestało na czymkolwiek zależeć.
— Spokojnie, ślicznotko — odezwał się chrapliwym głosem. — Nie zrobimy ci krzywdy, jeśli podzielisz się z nami uczciwie błyskotkami z twoich palców. W takiej masie naprawdę tracą wyrazistość.
— Windo, za… — zaczęła Vanna, lecz szeroka łapa zamknęła jej usta. Drugi z opryszków, niosący na głowie coś, co przypominało rozdeptany naleśnik, zrobił bez pośpiechu dwa kroki i stanął przed nimi. Nadal nie śpiesząc się wyciągnął rękę i rozsunął futerko na piersiach Vanny. Dziewczyna szarpnęła się, ale łapy olbrzyma trzymały ją jak w imadle.
— Wszystkie wyglądają jednakowo — powiedział bez przekonania ten w naleśniku, zanurzając powoli dłoń między długie włókna. Światełka zapełgały mu nerwowo między palcami. Vanna chciała krzyknąć, lecz z jej gardła wydobył się tylko stłumiony, nieartykułowany dźwięk.
— Weź się do roboty zamiast ględzić — zmitygował go wysoki. — Zawsze traciłeś rozum na widok kawałka gołej skóry.
Vanna poczuła dotyk obrzydliwie zimnych i spoconych palców na lewym nadgarstku; przez kilka sekund miotała się ze wszystkich sił usiłując kopnąć to jednego, to drugiego ż napastników. Ten, który ją trzymał, obserwował jej wysiłki z pewnym zaciekawieniem, wreszcie wydał z siebie pomruk zniecierpliwienia ii nie zdejmując dłoni, która zakrywała połowę twarzy Vanny, drugą ręką otoczył dziewczynę i przycisnął do siebie. Zabrakło jej tchu.
— Niech panowie przestaną — zaapelowała winda — bo będę musiała zawiadomić policję. To naprawdę nie wygląda na najlepszy sposób uwodzenia panienek.
— Ależ, windo — rozpoczął ten, który zabrał się do ściągania pierścionków. W tej samej chwili Vanna z całej siły wpiła się zębami w dłoń drugiego z napastników, odnosząc wrażenie, jakby to była szczapa drewna — lecz rabuś ryknął i na moment poluźnił uchwyt. Winda przez parę chwil Zastanawiała się, czy usłyszeć krzyk dziewczyny, po czym stwierdziła:
— Ogłaszam alarm. Ogłaszam alarm — i natychmiast przestała jechać dalej.
— Szybciej, ty ofermo — syknął nad uchem Vanny osiłek.
— Taka dziewczyna — mamrotał kudłacz w naleśniku.
Klęczał; jego głowa znajdowała się na wysokości walczących ud Vanny. — Matko materio, taka dziewczyna.
Jednocześnie wyłamywał jej palce zdzierając z nich błyszczące kółeczka.
— Pospiesz się! — wychrypiał osiłek. — Szybciej, ty kutasie ze stearyny! Co się stało?
— Nie mogę zdjąć!
Duży powalił dziewczynę na dno windy i sam zaczął się mocować z oporną biżuterią. Vanna leżała oszołomiona, nawet nie przyszło jej na myśl, żeby krzyknąć. Wszystko działo się tak szybko, było tak szokujące i niespodziewane, że przestała się wyrywać. Leżała na wykładzinie windy obojętna, jak gdyby wypadek ten zdarzył się bardzo dawno temu, w dodatku zupełnie komu innemu.
Osiłek szarpał palce Vanny z siłą młodego mastodonta. który, prowadzony na smyczy, znienacka zapragnął wolności. Zaklął; w jego ręku zamigotał niklowany przyrządzik. Vanna wróciła z zaświatów; tak czy owak ta sprawa dotyczyła jej jeszcze. Osiłek wykonał krótki ruch wielką ręką i krzyk umilkł.
— Cholernie nie lubię, kiedy się wydzierają — powiedział z wściekłością. Obciął po kolei oba palce, zaczął je zawijać w kawałek brudnej folii wyciągniętej z kieszeni. Odłożył zawiniątko i odciął jeszcze palec wskazujący prawej ręki. Vanna M’Koy nawet się nie poruszyła.