Выбрать главу

— Pewnie szmalcowna — rzucił tonem wyjaśnienia. — No, ruszaj, windo. Masz nasze zdjęcia i głosy, ściganie to rzecz policji, nie twoja.

— Taka dziewczyna — lamentował mniejszy. Nie mógł przestać myśleć o jej dłoniach, o pieszczotach, do jakich były zdolne, zanim duży je okaleczył.

Po pierwszym strzale z pistoletu winda ruszyła opieszale. Vanna nadal nie dawała znaku życia.

— Matko materio — powtarzał bełkotliwie mniejszy z napastników — co za dziewczyna.

— Przestań rozpuszczać ryja, pętaku — warknął duży. — Albo halucynatory, albo sentymenty.

Winda niespodziewanie skoczyła w dół, zamierzając najwidoczniej ominąć najbliższy poziom i zatrzymać się niżej, gdzie zapewne czekali już policjanci. Duży kropnął z pistoletu w bebechy układu sterującego, potem w generatory wejścia, ruch windy ustal niemal natychmiast, wypadli na prawie pusty pod póz i o m. Z sąsiedniej klatki dalekiego zasięgu właśnie wydostała się jakaś para, wskoczyli na jej miejsce, wyrzucili ze środka nic nie pojmującego staruszka i wejście zamknęło się za nimi.

Vanna M’Koy leżała na dnie unieruchomionej windy. Ludzie, którzy weszli niepewnie do zdewastowanej klatki, pochylili się nad leżącym w wielkim nieładzie ciałem i zbiegli krzycząc z przerażenia. Została sama.

Czy wystarczy ci uśmiechu By mój smutek zmienić w radość Czy wystarczy łez by grzechu Plamom czarnym dać róż bladość Czy wystarczy ci to szczęście Kromka chleba i zamęście Skrawek nieba niewyrosly Czy wystarczy żyć codziennie Żyć od wiosny aż do wiosny Długo smutnie i śmiertelnie

— Co to jest grzech? — zapytał Deogracias.

— Uczynek, którego popełnić nie było wolno — odrzekł Doogan. — Przekroczenie pewnych norm.

— Nie słyszałem, żeby nazywano to w ten sposób — powiedział Deogracias.

— Bo słowo wyszło z użytku. Faceci, którzy nie potrafią żyć bez przekraczania norm, wymyślili inne określenia.

— A — róż bladość?

— Róże. Róże — Doogan biegał nerwowo po swej kabinie. — Powinien od nich zacząć. Popatrz.

Róże okazały się kwiatami. Rosły na ciernistych łodygach, z wyglądu przypominały zmięty arkusz — skomplikowany układ rozmieszczonych w wielkiej ciasnocie płatków. Na płatkach i na liściach lśniły krople wody.

Deogracias zastanawiał się, czy róże wzbudzają jego zachwyt — i orzekł kategorycznie, że nie. Najpiękniejsze ze znanych dotąd zjawisk i przedmiotów nie były podobne do róż.

Doogan miał inne zdanie:

— Prawda, że piękne? Ich zapach przypomina tchnienie wiatru.

— Skąd wiesz?

— Nie wiem — powiedział Doogan czerwieniejąc gwałtownie. — Czytałem… słyszałem od ludzi, którzy wąchali róże. Podobno na początku podróży były na “Dziesięciornicy” wspaniałe ogrody…

— Te róże są szkarłatne…

— Były również białe, żółte, różowe… o niezwykle delikatnych odcieniach. Nic bardziej subtelnego niż bladość róż — znowu poczerwieniał.

Deogracias milczał.

Nic nie mówisz Patrzysz w oczy swego nieba Jeszcze wierzysz że żyć trzeba Że jest tylko miłość gniew Ciepły głos łagodny śmiech [1]

Nie wiadomo, czemu przypomniał mu się właśnie ten epizod. Vanna ciągle nie nadchodziła; siedząc i czekając na nią bardzo długo stopniowo dochodził do graniczącego z pewnością przekonania, że nie pojawi się w ogóle. Uśmiechnął się smutno, dopił piwo, zapłacił i wyszedł.

Ludzie wypełniali korytarz jak zwykle o tej porze dnia. Przystanął. Właściwie dokąd iść? i po co? Dwa proste pytania, na które ciągle brak odpowiedzi.

Usiadł pod ścianą, w miejscu gdzie korytarz rozszerzał się tworząc coś w rodzaju placu. Poprawił kapelusz, tak, by bez przeszkód móc obserwować przechodzących. Szerokie rondo zasłaniało go przed ich spojrzeniami, zapewniało oczom bezkarność. Kapelusz — jedyny sojusznik. Jedyna przyjemna niespodzianka ostatnich dni.

Zastępy manekinów defilowały przed mim z cierpliwością rzeki. Ich ręce, nogi i biodra wykonywały te same jednostajne ruchy, którymi nawet oni sami czuli się znużeni. Badając ich skupione twarze Deogracias postanowił przynieść im ulgę. Przestańcie, szepnął i ruch na całym poziomie ustał. Manekinie sylwetki wrosły w pokład, przemieniły się w cienie, coraz bardziej przezroczyste, wreszcie znikły zupełnie.

Został sam na pustym, jasno oświetlonym placu, ze wszystkich stron otoczony rozległym cielskiem statku. Bardzo daleko, na najwyższych poziomach wyczuł obecność ludzi; spojrzał tam i zobaczył kilka ciemnych postaci o niewyraźnych twarzach. Materia statku nie stawiała wzrokowi oporu, jak gdyby ktoś zamienił ją w najdelikatniejsze kryształowe szkło. Słuch łowił najmniejszy szelest — gdzieś na pięćdziesiątych poziomach z nieszczelnego zaworu kapały krople rozbijając się z grzmotem o posadzkę.

Wciągał do płuc seledynowy fluid, jakim nagle stało się zwykłe powietrze; w konfiguracjach jego drobin zawarta była historia wszelkich zdarzeń, ludzi i przedmiotów na statku — od najdawniejszej, rozmytej w chaosie, przez klarowną teraźniejszość aż do przeszłości ginącej w srebrzystej mgiełce. “Dziesięciornica” tkwiła przed Deograciasem niby otwarta księga, wystarczyłaby odrobina koncentracji, ostatni niewielki wysiłek pochylenia się nad zapisem i od cyfrowania go. Tak blisko, tak blisko, myślał z rozpaczą Deogracias, a napływające wciąż porcje fluidu wywoływały w jego świadomości nowe, niejasne obrazy. Wystarczyło nie zamykać na nie woli, a same opowiadały o ludziach, wypowiedzianych przez nich słowach, wprawionych w ruch przedmiotach. Wczytując się w nie intensywniej można było docięć przeszłości i przeznaczenia każdego z ziaren piasku, podrzuconych rączką dziecka gdzieś na sto dwudziestym piątym, dowiedzieć się, w skład jakich przedmiotów wchodziły niegdyś i czyje sandały deptały je po starciu tych przedmiotów w pył. Można było przewidzieć z absolutną pewnością, że po upadku do stóp dziecka przemieszają się z innymi ziarenkami, niektóre pozostaną w piaskownicy przez wiele lat, inne jeszcze raz wzlecą, a tylko jedno Jedyne, zaklinowane pod paskiem bucika dziecka zostanie wywiezione wiele poziomów wyżej, tam wypadnie potrącane wieloma podeszwami dostanie się w końcu do urządzeń czyszczących. Urządzenia popracują jeszcze przez kilka dni i w końcu odmówią posłuszeństwa. Nikt nie będzie chciał się trudzić nad ich naprawą ani regeneracją.

Chyba zasnął, bo kiedy otworzył oczy, ludzie nadal przechodzili korytarzem, ale w o wiele mniejszej ilości. Ponadto przestali się spieszyć, przestali z wielką zawziętością gonić to coś, co nigdy dogonić się nie da. Noc zsyła sprzyjające rozsądkowi zmęczenie i każe resztę spraw odłożyć na później. Ale Deogracias nie czuł zmęczenia. Wstał prostując zesztywniałe kości, nasunął kapelusz na oczy, wyludnionym korytarzem podążył bez celu przed siebie.

Minął windy; przy jednej z nich uwijała się automatyczna ekipa remontowa. Praca miała się ku końcowi. Przystanął na kilka minut, oby obserwować ostatnie zabiegi kosmetyczne, choć nie było to nic szczególnie ciekawego. Gdy do klatki wsiedli pasażerowie, odwrócił się i podążył dalej. Po kilkunastu krokach zawrócił; czuł, że z jakiegoś niewyraźnego powodu powinien zabrać się z nimi — ale winda już odjechała. Zniechęcony wsiadł do następnej, poziom niżej rozmyślił się, wysiadł.

вернуться

1

Grzegorz Skalczyński, “Wiersz kwietniowy” (fragmenty)