Выбрать главу

— W ten sposób niczego nie znajdziesz — powiedział do siebie — zwłaszcza gdy nie wiesz, czego szukasz.

Szukał niebieskookiej Vanny, liczył na szczęśliwy przypadek. Poczuł złość na własną naiwność, brak szczęścia. Postanowił wracać natychmiast do swojej kabiny na dwudziestym ósmym, czystej, przygotowanej na przyjęcie kobiety.

W windzie dalekiego zasięgu podróżowało oprócz niego troje pasażerów. Dziesięć poziomów niżej wysiadła mocno zakochana para, która całą drogę przebyła w ciasnym uścisku. Wysoka brunetka jadąca jeszcze niżej wydawała się od Deograciasa znacznie starsza — od stóp do głów odziana w czerń, zatopiona we własnych myślach milczała ze wzrokiem utkwionym w jednym punkcie. Po następnych dwudziestu poziomach winda próbująca uparcie nawiązać, z nią rozmowę zatrzymała się, dziewczyna wystartowała ku wyjściu. Deogracias trawił w sobie przez moment rozczarowanie spowodowane jej odejściem; skoczył między generatory w momencie, gdy otwór wejściowy zaczął już zarastać. Brzegi pola liznęły rondo kapelusza i cofnęły się gwałtownie, Deogracias zaczepił o coś butem, upadł. Kilka metrów przejechał po gładkiej posadzce.

“Zaczekaj!”, rozkazał i dopiero wtedy rozejrzał się za kapeluszem.

Usłyszał śmiech dobiegający z kilku stron jednocześnie, rozglądając się za dziewczyną namacał na posadzce okrągły kształt kapelusza i powoli wstał z kolan. Dziewczyna zatrzymała się. Stała nieruchomo jak posąg — i wtedy Deogracias uświadomił sobie, że nie będzie mógł tego zrobić. Nałożył kapelusz, odwrócił się w stronę wind, wsiadł.

Jadąc trawił dziwny rodzaj zawstydzenia, który go wypełniał i którym sam zdawał się zaskoczony. Chciał tej dziewczynie narzucić swą wolę — zabrakło zdecydowania. To dziwne, myślał, że w ciasnej klatce pełnej szczurów znalazło się jeszcze dość miejsca na skrupuły. Czy cofając się postąpił słusznie — przecież prędzej czy później będzie musiał sprawdzić, jak daleko sięga jego władza nad ludźmi… władza? Więc Medicus nie kłamał?

Przebił kurtynę wejściową i nie zapalając światła rzucił się na i n sta r. Najwyższy czas poważnie zastanowić się nad sobą. Zamknął oczy. Natychmiast zawirowały pod powiekami, obrazy: twarz Keikena, obok niej druga — kobiety sprzedającej nakrycia głowy na plaży, i następne — Vanny, faceta, który z nią był, młokosa, który strącił kapelusz i zaraz go podniósł, dziewczyny w czarnym stroju… Co mogło łączyć tych ludzi?

Ciemność powoli wysysała resztki emocji. Twarze znikły; zostało jedynie wnętrze kabiny. W mroku wyczuwał podświadomie obecność znajomych sprzętów: dwa wzgórki stulonych jak kwiatowe pąki fotelu, opalizujące różowawo przejście do natrysków, wyrastający z półokrągłej ściany tępy pysk ekranu video. Machinalnie włączył ekran, w kabinie zrobiło się jaśniej. Po szklistej płycie pląsały różnokolorowe kształty, którym Deogracias przyglądał się bez uwagi i zrozumienia. Keiken nie kłamał — nie miałby chyba powodu, poza tym rozmową bez słów udowodnił, że idzie mu o… właśnie, ą. co? Nie starał się wywołać wrażenia, że niczego nie kryje — wprost przeciwnie. Czy był to zamiar obliczony na zmylenie przeciwnika, odciągnięcie uwagi od istoty rzeczy? Więc od czego na przykład? Coś mogło go łączyć z Medicusem, ale nie musiało. Nie, to kiepski pomysł. Keiken wprawdzie podkreślał, że zależy mu na pozyskaniu Deograciasa do jakiejś gry, ale po co od razu podejrzewać Medicusa o nowy podstęp… Nazywa się Vainna M’Koy — powiedział spiker. Deogracias natychmiast zapomniał o Medicusie i Keikenie. — Jej życiu nie zagraża niebezpieczeństwo. Sprawcy tego haniebnego czynu do tej pory pozostają nieuchwytni. Oto ich wizerunki. Ktokolwiek wiedziałby o miejscu pobytu poszukiwanych…

Zły na siebie za brak podzielności uwagi Deogracias starał się usilnie o połączenie z informerem. Nie odpowiadał — to było co najmniej dziwne. Leżał i rozmyślał, jak właściwie powinien postąpić. Brzegi kapelusza uwierały w skronie; zerwał go z głowy i rzucił na podłogę. Odczekał kilka minut, po czym znowu spróbował połączenia. Tym razem poszło gładko — informer zgłosił się natychmiast.

— Nowa zabawa — zaśmiał się Deogracias. Założył kapelusz i z miejsca stracił kontakt z informerem. Zdjął — sygnał wrócił. Kapelusz ekranował pole.

— Czym mogę służyć? — dopytywał się informer. — Czym mogę…

— Jestem znajomym Vanny M’Koy — powiedział Deogracias i wymienił swoje nazwisko. — Interesuje mnie, co się jej przydarzyło. Niezbyt dokładnie słuchałem wiadomości.

— Panią M’Koy napadło w windzie dwóch opryszków, ograbili ją z pierścionków i okaleczyli. To wszystko. Pani M’Koy czuje się poprawnie, obecnie wraca do zdrowia w klinice profesora Medicusa na sto piątym.

— Okaleczyli — powtórzył Deogracias siadając. Zrobiło mu się gorąco.

— Obcięli jej trzy palce, widocznie spieszyło się im do domu, a nie chcieli zrezygnować z pierścionków, których i nie zdołali zdjąć. Jako znajomy pani M’Koy z pewnością wie pan o jej miłości do biżuterii…

— Wiem… kiedy to się stało?

— Pod wieczór, około siódmej. Jechała ze sto trzeciego w dół windą bliskiego zasięgu. Wykorzystując jeden z obciętych palców usiłowali podjąć pieniądze, ale automat bardzo czule reaguje na temperaturę… rozumie pan. Odesłali ten palec… dwa pozostałe także, a profesor Medicus przyszył je z powrotem.

Deogracias poczuł, że jest mokry od potu. Nie mógł wypowiedzieć ani słowa więcej.

— Co pan jeszcze chce wiedzieć? — dopytywał się informer. — Co pan jeszcze… — w końcu umilkł.

“Jechała do mnie — tłukło się Deograciasowi po głowie. — Jechała spotkać się ze mną.”

Było chyba bardzo późno, kiedy zdecydował się wstać i pojechać na sto piąty, do Medicusa. Statek odpoczywał, korytarze wyludniły się zupełnie, na promenadach przygasły światła. Winda niosła bez szmeru w górę nie usiłując nawet się odzywać, jakby jej udzieliła się senność. Deogracias myślał o swoim nudnym życiu, i którego połowę spędził w jadących w różne strony windach, drugą połowę w korytarzach, na chodnikach, w kabinach, nie wyciągnął z tego żadnej konkluzji poza tą, że w podobny sposób żyli tutaj wszyscy, ocierali się o siebie, znikali sobie z oczu i z powrotem się odnajdywali. Czasem też spotykali się z kobietami takimi jak Vanna. Ale bardzo rzadko.

Wejście do kliniki Medicusa było zamknięte, a Deogracias nie miał pojęcia, w jaki sposób je sforsować. Informer pouczył go uprzejmie, że w nocy klinika nie przyjmuje żadnych wizyt, nawet przypadki nagłe kierowane są gdzie indziej. Ogarnęło go zniechęcenie i wielkie, wielkie zmęczenie — nie myśląc wiele ułożył się w poprzek wejścia, tak by żaden ruch z jednej czy drugiej strony nie uszedł jego uwadze. Od generatorów ciągnęło ledwo wyczuwalne ciepło; od ścian dochodziło niskie buczenie na granicy słyszalności. Zastanawiając się nad ciepłem i buczeniem i rozważając ze wszech miar trudne zagadnienie, czy uznać je za oznaki życia, czy też nie, Deogracias zapadł w sen, który składał się z czerni doskonalszej niż kosmiczna, pozbawionej nawet stada białawych kropek, w które z taką nienawiścią wpatrują się astronomowie.

Obudziło go szturchnięcie nogą. Otworzył oczy.

— Boga nie ma — powiedział — jakże mógłby stworzyć takie… takie nic? — Nie był pewien, czy głos należał do niego, czy do kogoś zupełnie innego. W dodatku głos bełkotał, tak że z trudnością dociekł znaczenia wypowiedzianej przezeń sentencji.

— To nie wyraj dla włóczęgów! — huknął z góry obcy bas. — No, na nogi, psuju powietrza, wody i produktów żywnościowych. Już cię tu nie widzę!