Выбрать главу

— Chcę wejść do kliniki — przerwał mu Deogracias. — Vanna M’Koy, którą przywieziono tu wczoraj, jest moją dobrą znajomą, wypada odwiedzić.

— Znajomą! — huknął bas. — Szkoda, że nie gwendoliną. Zbieraj się, nim złamię ci kopniakiem kość ogonową!

Twarzy stojącego nad nim mężczyzny, Deogracias nie mógł dojrzeć — skrywał ją cień. Zaczynało już szarzeć, ale nad wejściem do kliniki ciągle paliła się lampa. Deogracias podniósł się opieszale, skrzywiony rozmasowywał ścierpła nogę. Ręka nieznajomego wykonała szybki gest, obliczony na uchwycenie kołnierza chłopca. Deogracias odgadł w ostatniej chwili jej zamiar — ręka trafiła w próżnię — i wyemitował w kierunku mężczyzny całą złość, jaka zdążyła się w nim nagromadzić. Mężczyzna krzyknął zdziwiony, upadł ciężko na korytarz. Gramolił się z posadzki zaskoczony i wściekły.

— Precz stąd, pętaku! — postąpił krok do przodu i Deogracias zobaczył go dokładnie. Był chyba pijany, jego twarz poczerwieniała od gniewu. Deogracias wpatrywał się i uważnie w jego oczy.

— Wprowadzi mnie pan do kliniki — powiedział przeciągając zgłoski — aż do miejsca, w którym znajdę panią M’Koy.

— Dobrze — zgodził się potulnie mężczyzna. Przebił wejście; dalej wszystko było białe i błyszczące. Biel i srebro. Nic więcej.

Vanna spała w wydrążonej w ścianie niszy, na szerokim i łożu, nakryta cienką tkaniną, błyszczącą jak satyna. Ręce o zabandażowanych dłoniach trzymała pod kątem półprostym do tułowia.

— Zbudził ją pan — syknął ze złością mężczyzna. Vanna M’Koy uniosła powieki.

— Doktorze Llatz — wyszeptała — która godzina?

— Wpół do piątej — mężczyzna stał się uprzedzająco grzeczny. Szara mgła w niszy zaczęła się stopniowo rozpływać, rozbrzmiała cicha, daleka muzyka.

— Czuję się dobrze — powiedziała Vanna. — Niech pan nie pyta ciągle o to samo. Kto przyszedł z panem?

— Nazywam się Deogracias — powiedział Deogracias. — Pamięta pani? Vanna nie odpowiadała.

— Ty przeklęty gówniarzu — zasyczał mu nad uchem doktor Llatz, a jego palce zacisnęły się na ramionach Deograciasa niczym żelazne cęgi. — Gadaj, kto cię przysłał?

— Doktorze Llatz — odezwała się cicho Vanna. — Niech pan zostawi nas samych. Słyszał pan? Doktor Llatz uchodził w pośpiechu.

— Ogromnie pani współczuję. Wiele pani cierpiała… z mojego powodu… — powiedział Deogracias.

— Czy to istotne, z czyjego? — szepnęła.

— Tak! Oczywiście, że tak: przecież jechała pani spotkać się ze mną!

— Podobałam ci się? — w jej oczach zamigotała iskierka zainteresowania i zaraz zgasła. Nim zdążył dobrać słowa, które nie pozostawiałyby cienia wątpliwości, dodała poważnie: — Wczoraj na pewno bym ci się spodobała.

— Znajdę ich! Znajdę tych… tych…

— Po co w ogóle ich szukać? — zdziwiła się. — Co to zmieni?

— Znajdę ich — powtarzał jak w transie Deogracias. — Znajdę i zabiję!

— Nie chcę. Ale obiecaj mi — wyciągnęła przed siebie bandaże — że nadal będę ci się podobała.

— Zabiję ich!!! — ryknął Deogracias wypadając na korytarz.

W tym samym czasie na statku odbywało się kilka ważnych rozmów. W gabinecie Prezydenta dyspozytor Doogan wysłuchał właśnie długiej tyrady, z której wynikało coś, czego jeszcze dwie godziny wcześniej nie byłby w stanie przewidzieć.

— Jeśli nie ma innego wyjścia — powiedział po długiej chwili dyspozytor Doogan — jestem gotów.

Strażnik skinął na niego na znak, że posłuchanie skończone, ale Doogan nie ruszył się z miejsca.

— Jedno pytanie, panie Prezydencie: czy wierzy pan w moją winę? Jest pan przekonany, że zostałem skazany słusznie, że naprawdę zasłużyłem na śmierć?

— Drogi panie, jakież to ma w tej chwili znaczenie? — uśmiechnął się łagodnie z fotela Rippert. Doogan patrzył na niego spokojnym wzrokiem.

— Ma pan rację — powiedział w końcu — to bez znaczenia.

Prezydent wstał za biurka.

Boskesq usiadł. Jego twarz zdradzała zaniepokojenie.

“Po co tyle fatalizmu, kochany? Tyle niemocy, tyle porażki… Nie ma sygnału? Brak wiadomości? Zamiast wpaść w ręce agentów Zbiorowości mógł po prostu założyć plastobronowy kapelusz.”

Makedonia zaciągnęła się papierosem, dotknęła palcem jednego z ogniw noszonej na przegubie bransolety, czerń jej stroju zamieniła się w szkarłat, włosy z kruczoczarnych stały się jasne blond.

— Właśnie go odnalazłam — powiedziała.

11

Poziom sto pięćdziesiąty pierwszy, zwany Deszczowym, charakteryzował się głównie padającym przez okrągłą dobę deszczem. To poniekąd dziwne, by woda spadająca z góry na dół w rozmaitych formacjach: kroplowej, strumieniowej, pod postacią mżawki czy choćby mgły — mogła stanowić jakąkolwiek atrakcję. A jednak stanowiła — nawet z odległych poziomów dolnych przybywali na sto pięćdziesiąty pierwszy ludzie z parasolami, nie dość tego: płacili spore pieniądze za prawo wejścia i spacerowania po mokrych płytach, dotykania mokrej kory drzew, wystawiania głów na uderzenia ociekających z liści kropel. Przyjeżdżali, by brodzić boso po kałużach, by przemoczyć koszulę i porządnie się zaziębić albo przynajmniej złapać ból gardła, którym potem mogliby przechwalać się u siebie, na dole. Czy więc Poziom Deszczowy odwiedzany był z nudów, z próżności, z chęci odmiany, z przypadku czy dla jakiejś niezrozumiałej satysfakcji — faktem jest, że było w jego popularności coś niejasnego, czego nikt nie mógł przyzwoicie wytłumaczyć.

Sprawa zyskiwała na tajemniczości zwłaszcza po kompletnej plajcie pomysłu, by parę poziomów niżej urządzić poziom “wietrzny”. Jak na Deszczowym dżdżystość, tam wiatr stanowić miał medium przyciągające klientelę. O ile jednak po otwarciu poziomu, poprzedzonym szumną reklamą, stan wzmożonej frekwencji utrzymywał się jeszcze przez kilka dni, o tyle w późniejszym czasie nie pojawiał się pies z kulawą nogą i poziom trzeba było wyciszyć.

Profesor August Bonifacy Banowski miał na ten temat własną hipotezę. Twierdził mianowicie, że powietrze w czterech ścianach, choćby nie wiadomo jak do tego zachęcane, nijak nie potrafi udawać halnego w górach. Po zamknięciu wiatrów z powrotem do pudła wrócił na Deszczowy, gdzie miał wykupiony stały abonament miesięczny za 10 koron, aby tam oddawać się rozmyślaniom perypatetyka, z czarnym skrzydłem parasola nad głową. Lubił wilgoć wydzielającą się w postaci wody — za jej konkretność. Woda albo jest, albo jej nie ma, deszcz pada albo nie — co do tego trudno mieć wątpliwości. A profesor Banowski lubił jasne sytuacje, szczególnie od czasu objęcia stanowiska w policji “Dziesięciornicy”.

Profesor Banowski wybrał policję nie dlatego, żeby ze wszystkich sił pragnął służyć sprawiedliwości. Zbyt dobrze wiedział, że prawdziwej sprawiedliwości, jednej dla wszystkich, nigdy nie było i nigdy nie będzie. Wszystko się dzieje kosztem czegoś; co dla jednych oznacza wyrok sprawiedliwy, dla innych okazuje się najtęższej miary gwałtem.

Podjął tę pracę, bo miał dosyć białych pomieszczeń instytutu, tych posłusznych kurdupli schodzących mu skwapliwie z drogi, z uległością, bal z oddaniem zupełnym w oczach odpowiadających “tak, panie profesorze” lub “nie, panie profesorze”; miał dość badań, które dawno przestały go interesować… Doszedł do wieku, w którym człowiek nie musi już starać się za wszelką cenę powiększać dystans między nim a stale czujnymi rywalami; kiedy moje spokojnie spać po nocach nie za d roszcząc innym sukcesów teraźniejszych, przeszłych i przyszłych. Banowski był zmęczony. Przyjął propozycję policji, bo miał po prostu ochotę otrzymywać duże pieniądze za nikczemną robotę, bo chciał spokojnie dolecieć z powrotem. Tam świat był zbyt piękny, by rujnować zdrowie tutaj.