Pożegnał się z instytutem… głupio zrobił. Szukał synekury, ale to, co się nią wydawało, było jedynie pozornie. To znaczy, było nią wtedy. Z początku wystarczało samo jego nazwisko — do końca życia Banowski będzie ciepło wspominał swoje występy w video, gdy na czele zebranej ad hoc komisji basował uczenie za okrzyknięciem kawałka blachy za twór rodem z Planety Dwóch Kolorów. Rzecz jasna o tym, że blacha nic z Dwoma Kolorami wspólnego nie miała, pozostali członkowie komisji nie wiedzieli; spoglądali na Banowskiego spode łba i potakiwali bez przekonania, jak zwykle potakują ludzie nie do końca przekonani, o mający — we własnym mniemaniu — zbyt wiele do stracenia, aby stawiać kłopotliwe pytania. Banowski prawie dusił się ze śmiechu wymyślając coraz to inne argumenty — dowody na temat blaszki, a po zakończeniu programu odszedł wypełniony wściekłością i obrzydzeniem do swojej kabiny, zabrał wielki czarny parasol i nieprzemakalny płaszcz, pojechał na Deszczowy i chodził tak długo po mokrym asfalcie i trawie, dopóki wściekłość i obrzydzenie, nie ulotniły się z ostatniej komórki jego ciała. Wtedy wrócił, zmęczony legł na instar, przespał czternaście godzin.
W kilka dni później, kiedy Prezydent polecił zdemaskować najzwyczajniejszy w świecie rodowód kawałka metalu, profesor Banowski znów był w szampańskim nastroju. Sypiąc żartami jak z rękawa (nikt się nie śmiał!) przyznał się osobiście do rażącej pomyłki, po czym życzył załodze zdrowia i szczęścia. Ktoś po programie po raz pierwszy publicznie nazwał go błaznem, ale natychmiast umilkł, gdy spoczęło na nim uważne spojrzenie profesora. Jadąc na Deszczowy Banowski myślał o tym facecie z szacunkiem. Od wielu dni nie pomyślał w ten sposób o kimkolwiek z “Dziesięciornicy”.
Potem pojawili się Dwukolorowi — musiał przestać błaznować. Naraz miał znowu wszystko, od czego pragnął uciec: tajemnicę do rozwikłania, zarwane noce, nie dojedzone posiłki, i świecznik. Znowu był na świeczniku. Dawni koledzy zazdrościli mu i podziwiali jego przebiegłość; ci, którzy przed hibernacją z chęcią okrzyknęliby go błaznem, z jeszcze większą gorliwością przypinali mu teraz miano geniusza. Z jednych i drugich Banowski kpił i szydził przy każdej sposobności, gdyż był człowiekiem złośliwym, a kpiąc i szydząc z nich kpił i szydził z siebie.
— Trzeba stoczyć regularną bitwę — powiedział Banowski — chcąc się do pana dostać. Następnym razem po prostu zrezygnuję z wizyty.
Taraday gapił się nań niedowierzająco. Profesor dałby głowę, że zastanawia się, jak powinien zareagować. Dając mu czas rozejrzał się po pomieszczeniu: wszędzie surowe, srebrne ściany. Dokładnie według jego własnych, Banowskiego, zaleceń.
— To dla mnie dowód, że przybywa pan z ważną sprawą — rozpromienił się Taraday. — Ci, co się łatwo zniechęcają, w gruncie rzeczy nie mają wiele do zaproponowania.
— Mój Boże — sapnął tylko Banowski i usiadł. Patrzył na Taradaya, który usiłował wytrzymać jego spojrzenie; po dziesięciu sekundach wzrok Taradaya z dużą szybkością obiegał ściany pomieszczenia.
— Niech pan mówi, o co chodzi — warknął Taraday, rozeźlony.
— W obcowaniu z panem najbardziej uciążliwe jest to — powiedział Banowski — że każdego traktuje pan jak petenta. Niechże pan zrozumie, że nie przyszedłem o nic prosić. Nie mam zamiaru narzucać panu towarzystwa nawet przez pięć minut. Do widzenia.
— Niech pan zaczeka — powiedział Taraday pojednawczo. Banowski pokręcił głową.
— Niech pan zaczeka — powtórzył Taraday. — Jestem, jaki jestem i nic na to nie poradzę. Może się pan oczywiście na mnie obrazić, ale to nie posunie nas do przodu ani o krok. Jadąc na Deszczowy, potem z powrotem straci pan masę czasu. No? Znajdzie się i koniak…
Banowski usiadł z powrotem obserwując z wielką uwagą manipulacje Taradaya wokół butelki i kieliszków. Wychylił natychmiast swoją porcję i odstawił pusty kieliszek.
— Jeszcze — zakomenderował. — Sprawa jest tego warta. — Taraday posłusznie spełnił jego żądanie.
Przez parę minut koncentrowali się na walorach smakowych koniaku.
— Żadną miarą nie odważyłbym się przerywać panu chwili umysłowego lenistwa — uśmiechnął się do zagraconego blatu profesor — skłonny byłbym nawet zaanonsować wizytę i przyjść za tydzień… gdyby nie konieczność pośpiechu. Dokonałem pewnego spostrzeżenia.
— Słucham — zgiął się nad blatem Taraday. Na jego chytrą facjatę wylazła nieposkromiona ciekawość. Profesor zastanawiał się przez chwilę, czy ta odruch zawodowy.
— Kim jest według pana niejaki Boskers? Taraday opadł na fotel jak sflaczały balon.
— Co to ma…
— Ma — uciął Banowski.
— Jeden z najlepszych wywiadowców. Darzę go zaufaniem.
— Co jeszcze? Ile on wie? W co jest wtajemniczony?
Rozmawiali krótko — około pół godziny. Po upływie tego czasu Taraday wezwał Boskersqa i zlecił mu do wykonania jakieś ważne zadanie na wysokich poziomach.
— Należę do ekipy mającej zapewnić bezpieczny przebieg narady i ochronę uczestników — wyrecytował Boskersq nieco zdziwionym głosem.
— Znajdziemy kogoś innego — powiedział Taraday. — Ta sprawa na wysokich jest pierwszorzędnej wagi. Zamelduje się pan u decydenta Zadriana na sto dziewięćdziesiątym ósmym.
Banowski przemierzał spokojnym krokiem rozległy mokry plac. Koniak rozgrzewał przyjemnie od środka, napełniał głowę leniwymi myślami na tematy różne. Profesor czuł, że wraca mu dobry humor.
Winda, kilka kordonów, szczegółowa kontrola tożsamości, wreszcie kilkanaście osób w Sali Posiedzeń. Srebrne ściany;
Otwierając naradę Prezydent Laveerson wypowiedział nie więcej jak dwadzieścia słów: Wezwany do zabrania głosu Banowski podnosił się z miejsca z ociąganiem, jakby nie był pewny, czy się nie przesłyszał.
— Więcej luzu, kochani — rzekł patrząc pod nogi, jakby coś tam zgubił — nie powiem żadnych rewelacji. Wszyscy chcielibyśmy znać tajemnicę Dwukolorowych — kimkolwiek są — lecz nie bierzcie mnie przypadkiem za faceta, który ją odkrył i za chwilę w gładki sposób wszystko wyjaśni.
Zacznijmy od wyznania impotencji: nie wiemy, kim są, skąd się wzięli, co zamierzają. Nie ma podstaw, aby twierdzić, że fenomen Dwukolorowych ma cokolwiek wspólnego i. Planetą Dwóch Kolorów, ale nie wolno też lekkomyślnie związku między nimi wykluczać. Nie wiadomo, co uznać za pierwsze objawy działalności Dwukolorowych na “Dziesięciornicy” — czy mało wyraźne sygnały jeszcze sprzed hibernacji, czy całkiem śmiałe ekscesy — po.
— Czy to istotne, profesorze? — zapytał Prezydent. — Nie prościej przyjąć, że są, działają, że Ich działalność nie bardzo go cieszy? W gruncie rzeczy idzie przecież o zgłębienie zjawiska i przejęcie nad nim kontroli…
— Wyraził pan dokładnie moje intencje — ukłonił się Banowski… — Zbliża nas do tego każda informacja, nawet z pozoru najbłahsza… nie wiedząc jednak z góry, z jakich szczegółów będzie składał się łańcuch, po którym dojdziemy do sedna, nie możemy zawczasu zrezygnować z żadnego śladu. Jest jeszcze jeden powód: jeśli Dwukolorowi istotnie znajdowali się na statku przed rozpoczęciem hibernacji, prawdopodobnie pozostali tutaj także w jej trakcie. To jest bardzo niewygodna możliwość, bo stawia przed nami cały szereg nowych pytań, z których najistotniejsze dotyczy rodzaju zajęcia, jakiemu się oddali po naszym zaśnięciu. Co robili? Jeśli są ludźmi, mogli na czas trwania hibernacji ukryć się gdzieś bardzo dokładnie, nawet w hibernatorach — jeśli należą do załogi, a tego nie da się wykluczyć. Ale mogli również przez ten czas penetrować swobodnie “Dziesięciornicę”, przygotowywać się do ofensywy — zwłaszcza jeśli ludźmi nie są — to zaś, że nasze czujniki nie wykryły ani ich, ani żadnych przejawów ich działania, o niczym przecież nie świadczy.