— Proszę o żeton — powiedziało wejście. Boskersq wsunął żeton w szczelinę; mijając rozsuwające się błoniaste frędzle nie mógł powstrzymać uśmiechu. Taraday do tego stopnia wierzył w jego lojalność, że nawet nie pomyślał o blokadzie.
Zaraz za progiem Boskersq zatrzymał się; patrzył przez ramię, jak owal otworu wypełnia się stopniowo i porasta grubym kożuchem srebrnej gąbczastej materii. Jeśli już rozpoczęto poszukiwania, gabinet Taradaya był najbezpieczniejszym schronieniem — przynajmniej na kilka najbliższych godzin. Poczuł nagłe przygnębienie; srebro ścian, ich gładka monotonia przytłaczały, nie dawały oparcia, oczom ani myślom.
Sprzęty i przedmioty w gabinecie pozostały bez zmian, tak jak je zapamiętał. Ciemne, kanciaste cielsko biurka pod ścianą; przed nim dwa fotele przedzielone niskim stolikiem, który od wizyty Boskersqa, nie zmienił pozycji. Na stoliku tkwiła świeżo napoczęta butelka koniaku oraz trzy puste kieliszki z resztkami alkoholu na dnie. Najbliższy kilka godzin temu należał do Baskersqa, ze stojącego naprzeciwko pił Taraday. Trzeci kieliszek posłużył profesorowi Banowskiemu.
Boskersq kładzie się na pokrytej puszystym dywanem podłodze. Zamyka oczy. Myśli o tym, że w ustawieniu przedmiotów, w samych przedmiotach tkwi zarejestrowana informacja o zdarzeniach, jakie przed kilkoma godzinami zaszły w pomieszczeniu o srebrnych ścianach. Ale ta informacja ukryta jest wśród mrowia innych, również zapisanych na szkle kieliszków, srebrze ścian, tworzywach; przejęły ją na równych prawach — ciecz w butelce, sploty dywanu, powietrze. Trzeba wydzielić z informacyjnego szumu tą jedyną wiadomość, od której tyle zależy.
Boskersq zwraca myśl ku wypełniającym gabinet przedmiotom, próbuje je polubić i w zamian zdobyć ich przychylność. Potęguje emanację w ich kierunku i po pewnym czasie czuje odpowiedź. Dostraja się do niej leżąc bez jednego ruchu, cały jest wyczulonym oczekiwaniem na nią. Czeka. Fale są coraz mocniejsze. Można zaczynać.
Teraz Boskersq zapomina o całym świecie. Jego rozmowa z przedmiotami zaczyna się od wymiany obrazów — lecz obrazy, które odbiera, są mgliste, pozbawione wyrazistości. Na próżno Boskersq próbuje wzmacniać je własnymi wspomnieniami w coraz doskonalszym rezonansie. Jeszcze przez parę sekund, maksymalnie skoncentrowany, nie poddaje się rezygnacji, potem otwiera powoli oczy, wstaje.
Stoi przyglądając się przedmiotom.
Podchodzi do stolika. Bierze butelkę z koniakiem, przykłada szyjkę do ust, wypija zawartość do dna. Stawia butelkę na poprzednim miejscu. Siada w fotelu, kładzie na blacie ręce.
Wszystko jest zapisem, myśli Boskersq. Kartka papieru z postawionymi na niej literami jest zapisem myśli, uczuć, deklaracji, wynurzeń, lecz jednocześnie o wiele wyraźniejszym zapisem chwili, w której biel czystego arkusza zapełniano znakami. Zapisem chwili jest także stół, na którym kartka spoczywała i na której wspierały się łokcie piszącego. Zapisem chwili jest dowolne płótno zapełnione bohomazami — te nie przekazują wprawdzie żadnej treści, gdyż nie stanowią znaków żadnego języka; same w sobie są jednak treścią, zapisem chwili, w której powstawały. Zarysowany w trakcie, nudnej konferencji świstek papieru jest dokładniejszą o niej relacją od najbardziej szczegółowego stenogramu — trzeba tylko umieć ów świstek odczytać. Wszystkie przedmioty, myśli Boskersq, rodzą się, przeżywają swoją młodość, starzeją się i giną, lecz w trakcie życia — podobnie jak ludzie — przyjmują na siebie miliardy informacji o miliardach zdarzeń, co zaszły w ich obecności, miliardach słów i gestów, których były świadkami. Mając do dyspozycji nóż, którym Brutus ugodził Cezara, można by taż na zawsze rozstrzygnąć — teoretycznie — kwestię okoliczności tego zabójstwa — teoretycznie, bo nóż od czasu kontaktu z organizmem Cezara żył nadal własnym życiem, a upływające lata zaokrąglały coraz silniej jego krawędzie. Stara, wcale nie najbardziej istotna informacja o chwili, kiedy umierał Cezar, zginęła przywalona stertą doświadczeń późniejszych, rozmyła się. rozpłynęła — lecz po zastosowaniu narzędzia o odpowiedniej rozdzielności dotarcie do niej i wyłowienie jej pozostaje jedynie kwestią czasu.
Takim aparatem o najwyższej dostępnej człowiekowi czułości stał się Boskersq, wsparty płasko dłońmi o blat, z głową nisko nad kieliszkami. Cały zamieniony w zmaterializowaną empatię, z zamkniętymi oczami wpatrywał się w odkrywane przed nim tajemnice.
— Kim jest według pana niejaki Boskersq? Taraday opadł na fotel jak sflaczały balon.
— Co to ma…
— Ma — uciął Banowski.
— Jeden z najlepszych wywiadowców. Darzę go zaufaniem.
— Co jeszcze? Ile on wie? W co jest wtajemniczony?
— Chodzi o Dwukolorowych? O co go pan podejrzewa?
— Chcę usłyszeć odpowiedź.
— Wie sporo; wtajemniczony jest niemal we wszystko. Uczestniczył w najważniejszych akcjach… ale to pewny facet!
— Czym się zajmował po aresztowaniu i śmierci Quevasa?
— Nic się nie zmieniło — pozostał nadal wykonawcą do specjalnych poruczeń.
— Niedobrze — westchnął Banowski. — Niech pan to, co powiem, postara się przyjąć spokojnie: podejrzewam, że Boskersq jest Dwukolorowym.
— OK — powiedział po dłuższej chwili i tęgim łyku koniaku Taraday. — W dodatku w oczach ma lasery, a jak zapragnie, zionie antymaterią.
— Panie Taraday, ja nie żartuję.
— Ma pan jakieś dowody, jak przypuszczam.
— Nie. Ale jest poważna poszlaka. Niech pan przypomni sobie przebieg przesłuchania Quevasa. W pewnym momencie starzec wykopyrtnął się i oddał ducha. Wiem, nie był pan zadowolony — zbyt szybko i zbyt gładko to zrobił. W kilkanaście sekund później — pan tego nie dostrzegł, ale ja miałem wszystko od a do z na ekranach — więc w kilkanaście sekund później, niemal jednocześnie z wejściem doktora Zeelanda pański Boskersq byłby upadł, gdyby nie pomoc towarzyszy. Wie pan, że był ranny — ale że zraniono go nie podczas szamotaniny na setnym, gdy aresztowano Quevasa, lecz znacznie później, bo dopiero podczas przesłuchania — tego się pan nie domyśla.
— Jest pan pewien?
— Jak niczego na świecie. Obejrzałem ten kadr z dziesięć razy; przypuszczalnie rana pojawiła się właśnie wtedy. Zresztą potwierdzają to kilkakrotne zbliżenia twarzy Boskersqa prezentowane wcześniej. Na żadnym nie ma rany.
— Więc co z tego? Duch Quevasa przed pójściem do nieba zahaczył go paznokciem — czy tak? Banowski pokręcił głową, zirytowany.
— Niech pan uważa, bo pan przebierze miarę. Nie duch Quevasa. Sam Quevas.
Taraday złapał butelkę, dolał do kieliszków i szybko spełnił swoją porcję. Milczał łypiąc złym okiem na Banowskiego. Po pamiętnym blamażu z blaszką, na który sam dał się nabrać, nie miał do profesora krzty zaufania, chociaż znał, oczywiście, kulisy. W pojęciu Taradaya Banowski został skompromitowany do tego stopnia, że do końca życia powinien pić tylko mleko i trzymać się z dala od video, od poważnych spraw i poważnych ludzi, a nadto zasłaniać twarz maską, żeby nikt go nie poznał.
— Zgodnie z obietnicą — kontynuował Banowski nie doczekawszy się kolejnej porcji złośliwości — doktor Zeeland pokrajał Quevasa na plasterki. Medicus przyglądał się sekcji, dawał wskazówki. Ale nie odkryli niczego.
Taraday odstawił kieliszek z hałasem i porwał się z fotela.
— To po jaką cholerę…
— Ciszej, kochany panie. Słyszę znakomicie. Medicus podpisał protokół z sekcji, nie uzupełniając go o żadne uwagi. Potem umówiliśmy się na pogawędkę.