Taraday uniósł się w fotelu wytrzeszczając bezrozumnie gały na profesora. Banowskiemu zrobiło się żal tak wspaniałej wiadomości darowanej gratis takiemu durniowi.
— Medicus znalazł ranę — niewielką, ledwie draśnięcie — w okolicach szczytu głowy Quevasa. Rozumie pan?
— Nie.
— To była taka sama rana, jaką doktor Zeeland opatrzył na sali przesłuchań Boskersqowi.
— Chce pan powiedzieć, że… że Boskersq to Quevas? To… to niemożliwe!
— Dla nas, panie Taraday, owszem. Kto wie, co jest osiągalne — dla nich. Co pan zamierza zrobić?
— Nie wiem. Trzeba będzie to sprawdzić.
— Trzeba zamknąć agenta Boskersqa wśród czterech ścian grubo wyłożonych srebrem. Jest wyznaczony do ochrony uczestników narady? W takim razie niech pan odwoła tę decyzję.
— Zaraz, zaraz — powiedział Taraday, który zdążył nieco ochłonąć. — A jeśli to pomyłka? Jeszcze ja tu decyduję, na szczęście. Żeby wsadzić Boskersqa, potrzebujemy dowodów, nie poszlak. Mógł się zranić przypadkowo, mógł to zrobić Quevas podczas szamotaniny albo jeden z agentów… wreszcie to pan mógł ulec halucynacji…
— Nie ulegam halucynacji — burknął Banowski, wyraźnie zły. — Niech pan zamknie Boskersqa, dowody zbierze pan w śledztwie i podczas przesłuchania.
— Najpierw sam sprawdzę, co i jak. U mnie, profesorze, historyjki z blaszkami są nie do pomyślenia. Jako pański szef…
— Proszę bardzo. Ale traci pan tylko czas.
Boskersq otworzył oczy i zdjął ręce z blatu. Jego nieobecny wzrok błądził po ścianach pomieszczenia. Na dnie butelki zebrało się jeszcze trochę koniaku; Boskersq wylał sobie tę resztkę prosto w rozwartą paszczę, po czym przeniósł się za biurko Taradaya. Ułożył się w fotelu, wyciągnął nogi i zachrapał.
— Nazwij snem to płytkie zanurzenie w nieświadomość, tę nieudaną próbę wyłączenia się z rzeczywistości choć na parę godzin — mimo stosowania wszelkich dostępnych środków. Jeśli koniecznie musisz, nazwij to snem.
Dłoń strażnika potrząsająca niecierpliwie jego barkiem.
— Niech się pan zbudzi, panie Doogan. Już czas.
— Wcale nie śpię — burczy Doogan, siada na brzegu więziennego instara, otwiera oczy i natychmiast szybko je zamyka. Bardzo jaskrawe światło kłuje w powieki. Drzemiąc na siedząco liczy Doogan upływające godziny.
— Panie Doogan…
— Już, już… co mam robić?
— Odebrałem sygnał z ośrodka kontroli. Czekają na pana.
Woda przynosi ulgę. Doogan pokornie znosi wymyślne tortury wodnych bieży. Znienacka woda przestaje płynąć, powiew zimniejszego powietrza osusza skórę.
— Jeden, gość z video pyta, czy pozwoli mu pan nakręcić korespondencję. Mówi, że nazywa się Zalez.
— Niech wejdzie — odpowiada machinalnie Doogan. Przez drzwi wtacza się niski i pulchny osobnik, bieży na krótkich nóżkach, za nim pełznie bezgłośnie błyszczący wąż na psi sposób posłusznych maszynek. Zamierają lśniącym, równym szeregiem. Grubas zbliża się z wyciągniętą na powitanie ręką, która robi wrażenie dosztukowanej do jego bryłowatego korpusu.
— Spidygon Zalez, do usług; wydelegowany osobiście przez dyrektora Souta.
Patrzy uważnie, jakie wrażenie wywarły jego słowa.
— Bardzo panu dziękuję, panie Doogan. To z pana strony naprawdę…
— Po co pan robi z siebie błazna — mówi Doogan. — Moja zgoda nie ma nic do rzeczy. Czy gdybym odmówił, czekałby pan nadal pod drzwiami?
— O, pan jest na to zbyt uprzejmy…
— Czekałby pan?!
— Właściwie…
— To pan, panie Zalez, jest głównym bohaterem tego widowiska. Nie ja. I pan doskonale o tym wie.
— Co też pan mówi, panie Doogan! — gość ogląda się na przyczajone z tyłu kamery. — Co też panu przychodzi do głowy…
Doogan ogląda go bardzo uważnie, przekrzywia głowę i pochyla się do przodu; za wszelką cenę usiłuje dociec, w jaki sposób taka masa bełkotu wydobywa się z podskakującej przed nim gumowej lalki.
Na skronie, tuż przy linii włosów Zalez kładzie okrągłe guziczki, które przywierają pożądliwie. Łącząca je pętla z błyszczącego drutu otacza jego okrągłą, pokrytą krótko ostrzyżoną szczeciną głowę niczym aureola. Zalez wydaje maszynkom polecenia: błyszczący szereg rozsypuje się w jednej chwili, kamery jak małe zwierzątka przywierają do ścian, pełzną po suficie, czają się po kątach. Jedna podjeżdża pod nogi Doogana, celuje weń okrągłym szklanym okiem, przez przezroczysty napierśnik widać pełne ruchu mechaniczne serce.
Elastyczny kostium na ciele Doogana pęcznieje, wzdyma się, zmienia barwę z jaskrawej na brudnoczerwoną, rośnie, wypełnia się, dojrzewa. Wśród zgrai zwinnych zwierzątek w towarzystwie strażnika i Spidygona Zaleza Doogan czuje się nieswojo i śmiesznie. Wtłoczony w przebranie, które do niego nie pasuje, odgrywający rolę, do której brak przekonania, stara się nie patrzeć w stronę, gdzie, pomalowany na srebrzysty kolor, wisi chitynowy pancerz gigantycznego owada — skafander. Chce protestować, lecz słowa więzną w gardle, palce machinalnie suną po lekkiej piance kostiumu.
— Przecież to wszystko nie ma sensu — siada, podpiera głowę.
— Panie Doogan — niepokoi się strażnik. Głos strażnika dociera doń z niezmiernie dalekiej odległości; podnosi głowę: strażnik, Zalez, kamery — stoją nieruchomo, czekają.
— To dziwne… to niezrozumiałe — powiada Zalez zbliżając się na swoich krótkich nóżkach i trąc z zakłopotaniem dłonie wsparte niezręcznie na owalu brzucha. — Powinien pan się cieszyć, być zadowolony, szczęśliwy, jaśnieć, jaśnieć ze szczęścia. Doogan patrzy na niego nieobecnym wzrokiem.
— Tak — zgadza się potulnie. — Tak, tak.
— Proszę się rozpromienić. Widzowie nie chcą oglądać pańskiej mrocznej twarzy.
Doogark rozumie doskonale, o co chodzi tamtemu, próbuje rozciągnąć usta w zapomnianym od stuleci grymasie, ale skrzywienia ust, jedynego rezultatu tego wysiłku, nie sposób poczytać za uśmiech. Mimo to grubas uruchamia na krótko metalowe stworzenie o jednym oku.
— Oto człowiek, w którym położyła nadzieje prawie cała “Dziesięciornica” — jeden z najlepszych jej synów, wybrany spośród wielu ochotników. Za kilkadziesiąt minut rozpocznie lot, od którego zależy tak wiele: spokojny sen, warunki życia i pracy, szczęśliwa przyszłość każdego z nas. Rozpocznie go zdecydowany wykonać zadanie lub zginąć.
Doogan rozgląda się wokół w poszukiwaniu człowieka, o którym mowa. Słyszy niespodziewanie własne imię, nazwisko. Zalez z wielkim przekonaniem prawi coś do niewidocznego audytorium, które usłyszy go i zobaczy dopiero za kilka godzin, kamery uwijają się jak szalone.
— O czym myśli nasz bohater na kilkanaście minut przed rozpoczęciem tego zaszczytnego zadania?
— Myślę — słowa przychodzą Dooganowi z trudem — że trzeba wiele starań, aby wysłać człowieka na śmierć.
Nalana twarz grubasa tężeje w apoplektycznym zdumieniu. Jak porażone martwieją w pół ruchu jednookie żółwie.
— Panie Doogan — głos Zaleza syczy nad jego uchem — nie dotrzymuje pan warunków umowy! Zapomniał pan o obietnicy złożonej Prezydentowi?! — Strażnik spogląda niespokojnym wzrokiem w ich kierunku. Zalez prostuje się, odchodzi. — Nie wolno straszyć ludzi ponuractwem! Dosyć moją na co dzień własnych zmartwień — po cóż dostarczać im dodatkowych? — rozkłada ręce, ozdabia twarz szerokim, szczerym uśmiechem.
Doogan próbuje go naśladować; jest mu przykro, że swoją postawą sprawia zawód tak miłemu człowiekowi.
— Przepraszam pana — mówi — nie mam zbyt wielu powodów do radości.