Выбрать главу

— A jak pan myśli — grubas przywiera do niego pękatą tuszą — czy ze mną jest inaczej? Też mam mnóstwo kłopotów, gdybym panu opowiedział, poczułby się pan przy mnie wybrańcem fortuny! To jest ważna misja, panie Doogan. Trudna sytuacja, wie pan doskonale, jaka trudna. Tym bardziej trzeba pozorować, że wszystko gra, robić dobrą minę. Teraz zapytam pana o uczucie, jakiego pan doznał na wiadomość o powierzeniu panu tej misji. Ma pan odpowiedzieć, że był pan przejęty, wzruszony… coś takiego. Że przyjął ją pan spokojnie, z poczuciem odpowiedzialności. Zgoda? Niech pan stara się być troszeczkę wzniosły.

Doogan kiwa głową w rytm słów tamtego.

— Panie Doogan. jakiego uczucia doznał pan na wieść o powierzeniu właśnie panu tej odpowiedzialnej i trudnej misji?

— Byłem przejęty…

— I zapewne wzruszony?

— I wzruszony. Przyjąłem wiadomość spokojnie, z poczuciem odpowiedzialności.

— Zaufanie, jakim pana obdarzono, zobowiązuje. Co zamierza pan zrobić, by go nie zawieść?

— By go nie zawieść? Jestem zaszczycony…

— Zapewne dołoży pan wszelkich starań, nie będzie szczędził sił?

— Właśnie to zamierzałem powiedzieć. Dołożę starań nie szczędząc sił.

— Wszyscy życzymy panu powodzenia w pańskiej trudnej i odpowiedzialnej misji.

Chropawy, twardy materiał skafandra, strażnik sprawdzający czas na chronometrze, gadający bezustannie do wiszącej przed nim w powietrzu kamery Spidygon Zalez. Zmieniające co chwilę położenie inne kamery, uciekające sobie skwapliwie z pola widzenia.

Grubas, jego maszynki, Doogan i na końcu strażnik wychodzą z pomieszczenia, idą ciasnym korytarzem o lustrzanych ścianach, które odbijają ten dziwny pochód. Ściany są wklęsłe, odbicie zdeformowane. Idą: Zalez jak szarżujący nosorożec, Doogan podobny do białego słonia, strażnik-żyrafa z dłonią na kaburze. Podskakują — polatują kamery video.

— Mówi do państwa Spidygon Zalez. Znajdujemy się obecnie w korytarzu prowadzącym do Hali Odpraw. Słyszą państwo, jak w tej pełnej napięcia i oczekiwania ciszy dźwięczy nieustraszenie krok bohaterskiego astronauty: raz-dwa, raz-dwa. Jaką cenną refleksją, panie Doogan, podzieli się pan dosłownie na pięć minut przed startem z naszymi video-fonami, których serca — jesteśmy przekonani — niezależnie od pory dnia i nocy pozostaną z panem?

— Przypomnę słowa Nerburga: “Wolnością od błazeństwa życia jest śmierć”.

— Śmierć Dwukolorowych, hę, hę, to pan chciał powiedzieć? Niezwykle zgrabnie pan to ujął. Dowcipniś z pana. Jak państwo słyszą, naszemu bohaterowi dopisuje znakomity humor. Można powiedzieć: szampański. Lecz mimo tego właściwego każdemu odważnemu człowiekowi cennego dystansu bohater nasz jest skupiony. Myślą już tkwi przy sterach swej rakietki, do której zbliżają nas jego miarowe kroki: raz-dwa. Raz-dwa. Za chwilę wejdziemy do Hali Odpraw. Zechcą państwo łaskawie pamiętać, że autorem niniejszej relacji jest od początku do końca Spidygon Zalez. Raz-dwa, raz-dwa.

Raz-dwa. idzie dyspozytor Doogan w srebrnym stroju pajaca. Raz-dwa.

Z końca korytarza wychodzi im naprzeciw taki sam pochód. Cienie zlewają się w szarą bryłę, od której to odrywają się, to jej dopadają ciemne kształty kamer. Strażnik otwiera lustrzane okrągłe drzwi.

Dwa rzędy policjantów wytyczają wąską alejkę, którą posuwają się dalej strażnik, Doogan i grubas, otoczeni fruwającymi cyklopimi łbami. Z góry spadają kolejne kamery dokonując cudów ewolucji. Rakietkę otaczają galeryjki, no których tłoczy się niewielka ilość wpuszczonej publiczności. Przez moment Doogan pragnie wyłowić jakąś znajomą twarz, zobaczyć machającą mu na pożegnanie przyjazną rękę. Ale nie żegna go nikt.

Technicy podłączają ostatnie systemy skafandra. Rakietko przypomina rozwarty pysk nie znanego zwierzęcia: prześwit jest mały, górna klapa wisi nisko, Doogan schyla się, wpada w fotel. Dookoła panuje ogromny ruch: krzątający się technicy, strażnik, bełkocący bez przerwy Zalez, jego kamery… Ktoś pakuje w szafkę z oprzyrządowaniem niewielkie zawiniątko. Zgodnie z umową, myśli Doogan.

Technicy tłoczą się za jego plecami, nie mają zamiaru odejść, gwar, dużo gwaru, stanowczo za dużo — znienacka Doogan, przejęty rolą, uświadamia sobie, że to wcale nie on stanowi centrum zainteresowania.

— Mają go! — krzyczy Zalez. Wśród techników poruszenie. Doogan decyduje się podnieść głowę: część ekranów pokazuje po prostu program video. Przez wszystkie ekrany, na których nie ma odjeżdżających galeryjek z publicznością, idzie wysoka, szczupła postać w srebrnym worku na głowie, prowadzona przez dwóch agentów Taradaya odzianych w srebrne stroje. Sam Taraday kroczy z tyłu, z wycelowanym w plecy pojmanego pistoletem idzie agent Staniewski.

— Kto to jest? — pyta Doogan bez zainteresowania. Zdumiewające, jak wiele czyni świat dla zwrócenia na siebie uwagi nawet tych, co dawno przestali doń należeć. Niby nieciekawy, Doogan obserwuje jednak postać w worku na głowie. Inna kamera pokazuje idących z boku; ruchy pojmanego wydają się Dooganowi znajome, lecz dopiero wyraźnie odznaczający się garb rozprasza ostatnie wątpliwości.

Doogan zamyka oczy. Padają komendy, klapa ucina ostatnie odgłosy żywego świata. Słowa, którymi trzeba potwierdzić łączność, wymagają tytanicznego wysiłku. Obraz na ekranach pokazujących wnętrze Hali Odpraw poruszył się i płynie. To rakietka zjeżdża po pochylni.

Tamci na ekranach video ciągłe idą.

— Więzień Doogan, gotów?

— Gotów.

— Do zobaczenia po wykonaniu zadania. Powodzenia.

Nawet nie chce mu się odpowiadać. Lekki wstrząs, ekrany odbierające program video gasną — nie wiadomo, czy idący dotarli do celu. Ekrany zewnętrzne wypełnione powtórzonym milionkrotnie, zdziwionym spojrzeniem kosmosu; zasypane rozrzuconym bardzo niechlujnie żółtym łupieżem.

13

— Wyznam pani mój sekret: nie miałem dotąd wielu kobiet. Te, o których marzyłem, nigdy mnie nie chciały, o tych zaś, które mnie chciały, nigdy, nie marzyłem.

— Sądzi pan, że to się zmieni… po powrocie?

— Może to się wydaje głupie, ale tak sądzę. To się musi zmienić. Nie wyobrażam sobie, że mogłoby być inaczej. “Banda głupców” — pomyślał Doogan.

— Jak się pani nazywa?

— Dadaran. Filia Dadaran. Czy wie pani, co to takiego — list?

— List? Nie.

— Właśnie. Dawniej ludzie komunikowali się ze sobą w ten sposób. Brali czysty arkusz papieru i stawiali na nim znaki. Potem zamykali arkusz w kopercie i wysyłali temu, kto miał list otrzymać. Nudzi to panią?

— Nie, skądże.

— Ten, kto otrzymywał list, otwierał kopertę i odczytywał treść listu. W pewnej epoce historycznej był to bardzo popularny zwyczaj: wysyłać i otrzymywać listy. Ludzie komunikowali w listach, jaka tego dnia jest pogoda w miejscu, gdzie przebywają, co czują, co myślą, informowali o swoich kłopotach, rozterkach, stanie zdrowia. Nawet wyznawali sobie miłość. Teraz to zapomniana umiejętność.

— Bardzo wiele wie pani na ten temat. Używa pani fachowych terminów: list, koperta, papier…

— Och, jest jeszcze wiele innych. Poza tym słowa, których używamy do dzisiaj, wtedy znaczyły co innego. Papierem nazywamy dziś folię, na której można zapisywać różne rzeczy — mechanicznie, elektrycznie, magnetycznie… Jak kto woli. Papier był z początku czymś zupełnie innym: sprasowaną miazgą pewnych związków chemicznych, których dostarczały poszatkowane na kawałeczki pnie drzew.

— To bardzo ciekawe, co pani mówi. Od dawna zajmuje się pani tym problemem?

— O, tak. Kiedyś jako mała dziewczynka obejrzałam widowisko, w którym kobieta otrzymała biały prostokątny przedmiot. To właśnie był list. Kobieta przeczytała go i bardzo długo potem płakała. Zapamiętałam tę scenę na całe życie — lecz nigdy jakoś nie mogłam wytrwać w postanowieniu, żeby tę tajemnicę wyświetlić. Nikt, kogo o to pytałam, nie mógł mi pomóc, a na systematyczne studia brakowało czasu. Stałam się kobietą, potem się zestarzałam i przez całe życie nikt nie przysłał do mnie ani jednego listu. Nie chciałaby pani otrzymać listu?