— Co za pytanie — najpierw specjalnie ją pani odtworzą, a potem pyta, czy słyszałem. Jak miałem nie słyszeć?
— Zechce się pan łaskawie przedstawić.
— Nikodem Woo-woo zwany Tankerem. Kiedy zaczniemy znowu mówić o piwie?
— Czym zajmował się pan w życiu poza piciem piwa?
— Właściwie niczym. Piję je, odkąd tylko pamiętam.
— Czy to nie monotonne?
— Proszę? Nie ma mowy o monotonii, zwłaszcza odkąd zacząłem organizować zawody w piciu piwa i sam brać w nich udział. W wielu okazałem się zdecydowanym zwycięzcą mimo braku obiektywizmu u sędziów. Człowiek tyle jest wart, ile potrafi wypić, proszę pani. Myślę sobie czasem, że każdy z nas powinien przed lądowaniem opanować do perfekcji przynajmniej jedną czynność, żeby móc udowodnić na Ziemi swą przydatność. Ja na przykład — postanowiłem wygrać Światowe Zawody w Piciu Piwa, żeby przynależność do załogi bohaterskiego krążownika “Dziesięciornica” nie była moją jedyną zaletą. Myślę, proszę pani, że jest wśród nas stanowczo zbyt wielu ludzi, których jedyną zaletą jest przynależność.
— Lues Marynarz.
— Wszystkim naszym rozmówcom zadajemy to samo pytanie: Jak wyobrażacie sobie swoje życie na Ziemi po wylądowaniu i w jaki sposób się do niego przygotowujecie?
— Nie będę dla pani miły: cały ten plebiscyt jest dla mnie śmiesznym przejawem ekscytacji spowodowanej powrotem. Czemuż wydaje nam się nieustannie, że tworzymy historię, że przyszłe pokolenia patrzą nam na ręce? Gdyby to, co robimy, było więcej warte, robilibyśmy to nie zważając na żadne względy pozaracjonalne, ponieważ “produkcja historii” winna stanowić najwyżej nasze niedzielne zajęcie. Po prostu brak nam skromności.
— Nie odpowiedział pan na pytanie.
— Brak nam skromności. Cechą życia jest zawsze pewna nadmiarowość: jeden plemnik z kilku miliardów wystarczy do zapłodnienia, jeden zarodnik do powstania nowej kolonii. Jeśli ten jeden spełni swoje zadanie, los pozostałych jest nieważny. Z ludźmi podobnie: jeden człowiek, jeden zespół może wykonać dzieło, którego próżno imają się tysiące, zmierzające w fałszywym kierunku. Te tysiące są nadmiarem, wypracowanym przez ewolucję i naśladowanym przez cywilizację fortelem, dzięki któremu prawdopodobne staje się pewnym. Ale skąd przekonanie, że to nie my właśnie jesteśmy czyimś nadmiarem?
— Chyba mówi pan nie na temat.
— Jesteśmy fałszywi i nieszczerzy; wesołymi opowiastkami podsycamy w sobie wiarę, choć w gruncie rzeczy pełno w nas wątpliwości, co zastaniemy na miejscu. To nasz podstawowy kompleks, na który próbujemy szukać antidotum w podobnych do tego plebiscytach i wymagając od Ziemi — niemiłosiernie za nami stęsknionej — wdzięczności tak daleko posuniętej, że nawet ci, co niczego nie dokonali, zyszczą prawo do miana bohaterów. Rzeczywistość ma jednak to do siebie, że jak gabinet krzywych luster deformuje zamiary i intencje, kpi bezlitośnie z nadziel i pobożnych życzeń, rozczarowuje optymistów bez pokrycia, ośmiesza tych, co deklarowali się zbyt pochopnie i dalekosiężnie. A może — to też najeżałoby rozważyć — ludzie na Ziemi doszli już do tego, że nie ma sensu tak daleko posunięta demokracja lub — o paradoksie — nie jest to sprawiedliwy z żadnego punktu widzenia porządek? Niech pani nie przeczy, mówię o zastrzeżeniach, które dyktuje mi zdrowy rozsądek. Historia zawsze rodziła się z walki zdrowego rozsądku z dogmatami — i czasem z tej konfrontacji rzeczywiście wychodził zwycięsko zdrowy rozsądek. Następnie były układane nowe dogmaty, które wtedy wydawały się rozsądne. Na tym w przybliżeniu polegały dzieje świata, do którego wracamy.
— Pamięta pan pytanie?
— Dawniej, kiedy większej ilości rzeczy byłem pewien, odpowiedź przyszłaby mi bez kłopotu. Wierzyłem wtedy we wzniosłe posłannictwo człowieka, jego szlachetność i dobre intencje. Byłem gorliwym wyznawcą religii ogólnej supremacji dobra nad złem. Świat ludzi jest puszką pełną paradoksów — i dlatego będziemy popularni, powitają nos tłumy zgromadzone na kosmodromie, video dostanie czkawki zachłystując się naszym powrotem. Najzdolniejsi korespondenci będą się prześcigać w generowaniu odpowiednich formuł, w których gładko zamknie się synteza naszej wyprawy. Wezmą je od nich poeci video i wtłoczą — przeżute, przetrawione, oczyszczone z najgłębiej ukrytych zadr — prosto w mózgi otwarte na ich wołanie. W ten sposób zostaniemy bohaterami, tytanami, zwycięzcami wszystkiego, co ślina na język przyniesie: czasu, przestrzeni, samotności, grawitacji, gwiazd, Wszechświata, próżni, siebie samych. Będą krążyć o nas piosenki:
A gdy wreszcie wrzawa przycichnie, video co jakiś czas i zaprosi kogoś z nas, by opowiedział, jak zostać bohaterem. Jakbym to widział: Wieczór z Dzielnym Astronautą. Rozmowa z Członkiem Zwycięskiej Załogi. Wyobraża pani sobie? Papierosy “Dziesięciornica”. Koniak “Zwycięzca”. Tragedia. I wie pani, ludzie podobno o tym marzą.
Że stery są odłączone i rakietka nie pozwoli zepchnąć się z kursu ani o metr — to specjalnie Doogana nie zaskoczyło. W pewnym momencie uległ panice, zaczął miotać się po ciasnej kabinie, łamać paznokcie na obudowie pulpitu, który był tylko wypełnioną martwymi wskaźnikami deską. Odłączył je po kolei, wygasił ekrany, odciął źródła zasilania — i siedząc w. kompletnej ciemności doszedł do wniosku, że to niczego nie zmienia. Sięgnął przed siebie, ekrany rozjarzyły się, wskaźnik linii łączności zapłonął na nowo, lecz nikt po tamtej stronie nie miał nic do powiedzenia.
Wtedy właśnie Doogan otworzył szafkę z oprzyrządowaniem, wydobył zawiniątko, odpakował, zerwał nakrętkę zębami i pociągnął kilka pospiesznych łyków. Zgasił górne oświetlenie, buty umieścił na pulpicie między różnokolorowymi świetlikami. Zamknął oczy. Fonia nie wyłączonego programu video drażniła uszy, ale było mu zbyt wygodnie, żeby reagować. Od czasu do czasu przykładał na krótko butelkę do ust.
Sam nie wiedząc kiedy zapadł w niespokojną drzemkę. Głosy gadały ku niemu z pulpitu, w końcu umilkły kompletnie. Śnił, że zasnął w łodzi na, środku jeziora; z wody podnosił się powoli ku niebu ogromny blady księżyc otoczony złotawymi pęcherzykami powietrza, które przemieszczały się obok okrągłej tarczy i pękały bezgłośnie, a na ich miejsce z głębin nocy napływały wciąż nowe i nowe. Księżyc wisiał majestatycznie nad dziobem łodzi i nieustannie powiększał swą średnicę — jak gdyby leniwe uderzenia fal popychały łódkę prosto w jego stronę.
Otworzywszy oczy Doogan nie był pewien, czy widzi dalszy ciąg snu, czy też ulega halucynacji. Jedyna konkretna rzecz znajdowała się po Jego prawej ręce; przełknął porcję palącego płynu, ale omam nie ustąpił. Na ekranie głównym, pokazującym sektor, w który celowała styczna do trajektorii, świeciła się biała elipsoida. W miarę jak rozrastała się i nabierała blasku, przemieszczała się również ku środkowi ekranu.
— Matko materio — wybełkotał Doogan i napił się znowu.
Przez następną minutę zachowywał się jak szaleniec: włączył nieczynne dotąd centrum pomiarowe, nastawiał celowniki, wydawał rozkazy. Na próżno. Detektor masy niezmiennie pokazywał zero, analogiczny wynik dały pomiary albedo, odległości, rozmiarów obiektu. Po prostu obiekt nie istniał. Doogan obserwował na głównym ekranie coś, czego nie było.
— Projektor wyświetla obraz bezpośrednio — osądził. — Bez pośrednictwa kamer zewnętrznych. Czyli po prostu zwykły, ordynarny film.
Ta fachowa konstatacja uspokoiła go nieco. Napił się i leżąc w fotelu obserwował manewry obiektu, który, przybliżał się stopniowo. Kiedy przestał się mieścić na ekranie, rozpoczął powolny obrót. Można by pomyśleć, że rakietka cumuje, gdyby przyrządy nie widziały przed sobą takiej samej pustki, jak wszędzie dokoła.