Выбрать главу

Pasjonował się odkrywaniem coraz to innych możliwości swego nowego stanu. Odkrył, że potrafi regulować szybkość i kierunek przemieszczania. Zupełnie przypadkowo, stojąc przez dłuższą chwilę w jednym miejscu zorientował się, że jego obecność deformuje upływ czasu. Wielki cyfrowy wskaźnik na jednej ze ścian najpierw wskazywał 16.37, potem nagle przeskoczył o cztery i pół godziny, a wreszcie cofnął się prawie o dobę. Odpowiednio do tego zmieniało się oświetlenie, ilość ludzi, ich stroje, treść rozmów.

Prosto stamtąd ruszył w górę, a właściwie przed siebie, gdyż pojęcia takie, jak góra, dół — przestały obowiązywać. Płynąc bądź korytarzem, bądź na przełaj, w poprzek kabin, bawił się czasem, przez co rozgrywające się przed nim sceny znienacka ustępowały miejsca innym. Kabina wypełniona ludźmi błyskawicznie wyludniała się, zaś ta, w której przed momentem jeszcze nikogo nie było, wypełniała się obecnością kobiety i mężczyzny dyszących w miłosnym zwarciu. Zabawa nie sprawiała Dooganowi żadnej radości; oddawał się jej prawie bezmyślnie, jak dziecko, które znalazłszy nowy przedmiot w kółko uruchamia go i wyłącza, ponieważ tylko w ten sposób potrafi się nim posługiwać.

Nie miał pojęcia, jak długo trwa jego eskapada, jaki ma cel i w jaki sposób do miej doszło. To było bez znaczenia. Kim był właściwie — teraz? Czy pozostał zdolny do sformułowania autodiagnozy w rodzaju “Myślę — więc jestem”? Czy w ogóle istniał? Całkiem przecież możliwe, że forma życia, jaką został obdarzony, dla świata przeraźliwie konkretnej fizyczności oznaczała po prostu niebyt. Ale i te wszystkie ważne pytania nie obchodziły go nic a nic. Znał na nie odpowiedź w tym sensie, że gdyby tylko zapragnął, potrafiłby ją natychmiast wydobyć — skąd? Uświadomił sobie, że na ten temat otaczającego świata dysponuje kompletem informacji, wie o każdym człowieku i o każdym przedmiocie, o ich losach w dowolnej chwili. Zapragnął się o tym przekonać; pomyślał o papierosie w ręku pewnej damy, stopniowo zamienianym w popici. W mgnieniu oka zawisł w chmurze dymu przed twarzą kobiety i przez prawie dwa zaciągnięcia przyglądał się, jak pali. Przez ten czas dowiedział się o papierosie wszystkiego — a równocześnie jakby mimochodem o samej kobiecie i przedmiotach, które ją otaczały. Potrafiłby powiedzieć, z ilu kawałeczków sztucznego tytoniu składa się zawartość papierosa, wymienić pierwiastki wchodzące w skład bibułki, ich udział z dowolną dokładnością i w dowolnej chwili — i tak dalej. Kompletnie go to nie bawiło. Zajrzał w puste oczy kobiety, przeniknął na drugą strome.

Najbardziej zainteresowało go krzesło, na którym siedziała. Właśnie krzesło. Nie fotel, nie mini-instar a krzesło. Ktoś, kto je zrobił, żył bardzo dawno temu. Doogan zapragnął dowiedzieć się o nim więcej — lecz nie potrafił. W opinii siedzącej przed nim kobiety, ciągle bezmyślnie wciągającej kłęby dymu, mógłby uchodzić za Boga, ale jego wszechmoc i wszechwiedza — wkrótce to sprawdzi — ograniczały się jedynie do czasoprzestrzennego kontinuum “Dziesięciornicy”.

Na następne ograniczenie natrafił próbując sforsować jedną ze ścian, wyłożoną po drugiej stronie nie znanym i nie spotykanym dotąd materiałem. “Uderzając” w wykładzinę, jakby rozpłaszczał się na niej, rozpraszał, częściowo w nią wnikał — tracił wtedy kontakt z rzeczywistością i odzyskiwał go dopiero po pewnym czasie, oddalony o kilka metrów od bariery.

Okrążył całą powierzchnię i przekonał się, że wykładzina tworzy układ zamknięty, do którego wtargnięcie jest niemożliwe. Do wnętrza prowadziło tylko jedno wejście, bardzo dokładnie przylegające do krawędzi otworu i pokryte od wewnątrz tym samym rodzajem materiału, choć o innej nieco strukturze. Postanowił poczekać na właściciela, ale oczekiwanie przedłużało się. Doogan wykonał “pstryknięcie” czasowe. W kierunku pomieszczenia o dziwnych ścianach zbliżali się korytarzem dwaj mężczyźni.

— Zostaniesz tutaj — powiedział jeden z nich. — Jeżeli główka indykatora zapłonie, przetniesz błonę wiązką z pistoletu i wpadniesz do środka. W porządku?

Drugi mężczyzna, młody chłopak, kiwnął głową.

Wyciągnęli pistolety i pierwszy z mężczyzn otworzył wejście. Minął je; otwór zasklepił się natychmiast, ale Doogan i tak zdołał przecisnąć się do środka. Było ciemno, a mężczyzna, który wszedł, z jakichś powodów wolał nie zapalać oświetlaczy. Doogan czuł się w pomieszczeniu źle — jak w klatce. Ulotniła się — nie wiadomo gdzie — jego wszechmoc i wszechwiedza. Po raz pierwszy doświadczył ograniczenia dotychczasowej swobody w sposób tak ewidentny — to zmuszało do rewizji niektórych poprzednich ustaleń, nakazywało ostrożność i poważniejsze traktowanie świata “fizyczności”.

Stąpając po miękkim dywanie mężczyzna z pistoletem w dłoni zbliżył się bezszelestnie do stolika, na którym stała pusta butelka z wzorzystą etykietką i trzy nie wymyte kieliszki. Za biurkiem spał inny mężczyzna; na jego widok facet z pistoletem uśmiechnął się krzywo. Pomieszczenie rozświetliło się.

Śpiący otworzył oczy, w których nie było śladu senności. Przez parę sekund mężczyźni przyglądali się sobie spokojnie.

— Witam — powiedział wreszcie ten, który wszedł. — Długo pan na mnie czekał.

Na rzeczy przyjemne zawsze czeka się długo — odparł Boskersq. — Ale właściwie dlaczego celuje pan we mnie z pistoletu?

— Dla pewności. Ma pan coś przeciwko temu?

— Nie, skądże. Zawsze ceniłem pański sposób żartowania. Taraday przełknął ślinę.

— Nie wykonał pan rozkazu.

Niespodziewanie Doogan przypomniał sobie kompletnie informacje na temat Taradaya, choć nikt przedtem mu ich nie przekazywał. Mimo iż miały one związek z cielistą formą, którą niedawno opuścił, wcale go nie obeszły. Starając się dowiedzieć w analogiczny sposób, kim jest mężczyzna zza biurka, Doogan natrafił na kolejną barierę niemożności.

— Nie wykonałem — przyznał Boskersq — ponieważ wyniknęły nadzwyczajne okoliczności.

— Jakie?

— Najpierw schowa pan pistolet. Doznaję sprzecznych uczuć widząc ten śmiercionośny przyrząd wycelowany prosto w moją głowę.

Taraday zastanowił się, schował pistolet. Boskersq stanął obok biurka; palcami prawej ręki wspierał się lekko o blat.

— Jestem Dwukolorowym — powiedział. — Czy to coś panu wyjaśnia?

W odpowiedzi Taraday próbował się uśmiechnąć, ale było to zbyt ciężkie zadanie. Jego ręka niemal bezwolnie zaczęła pełznąć w kierunku kabury.

— Banowski miał rację, trzeba było go słuchać. Niech pan da spokój — pokazał na kaburę i ręka Taradaya zatrzymała się momentalnie. — Po prostu pan nie zdąży… wcześniej pan umrze, nim zdąży wystrzelić. Pogadajmy lepiej z pięć minutek. Tak lubiłem rozmowy z panem.