Выбрать главу

Jak zwyczajna jest śmierć, gdy dotyczy innych, myśli Medicus. Ile śmierci widziałem w życiu — sto? tysiąc? O ilu słyszałem? Pięć pierwszych sprawiło, że miałem kłopoty z zaśnięciem; następne przyjmowałem już bez wzruszeń większych niż przy zmianie butów. Czy mogło, czy powinno być inaczej? Kiedy śmierci sypią się jak z rozprutego pojemnika na śmieci trzeba wyjątkowych okoliczności, by potrafiły przerazić lub choćby zainteresować. Naturalną kole]ą rzeczy zjawia się zobojętnienie; lekarze wysilają się daremnie, bo usiłują przeciwstawiać się nieodwracalnym prawom. Życie skazuje ich na codzienne przypominanie o tej daremności, kontemplowanie własnej bezsiły; nie mogliby działać nawet w tak ograniczonym zakresie, gdyby hołubili w sobie wrażliwość poetów zamiast otępieć na ból, na cierpienia swych pacjentów. To jedyna szansa — dla jednych i drugich. Śmierć nie zawiera grama poezji, niezależnie od tego, czym było życie, które przekreśla. Śmierć jest degradacją materii, wulgarnym przywołaniem do porządku, sygnałem, że pewien system dojrzał do rozpadu. Patrząc za wiele na ów ordynarny proces wykreślenia z życia można popaść w totalne zwątpienie — ale nadal wierzyć, że jeszcze jest wystarczająco wiele czasu, by nie myśleć o tym ostatnim teatralnym wybryku egzystencji — z sobą w roli głównej.

— Jestem alkohol konwencjonalny, przynoszę ulgę i rozluźnienie, przywracam jasność myśli i sens życia. Działam szybko, skutecznie. Nie wywołuję skutków ubocznych. Wypij mnie i bądźmy przez chwilę ze sobą szczęśliwi.

Byłem lekarzem, myśli Medicus ocierając usta wierzchem dłoni. Tu każdy może zostać kim chce. Wystarczy trochę cierpliwości. Ludzie przyzwyczają się kojarzyć twe nazwisko z dowolnym posłannictwem, pod warunkiem, iż przez odpowiednio długi czas nie znudzi ci się wmawiać im, że jesteś posłannikiem. Chcieć znaczy być, zwłaszcza gdy decydujesz się na posłannictwo niepopularne. Chcieć znaczy być, a kiedy już się staniesz — nie ma na ciebie siły.

Dlaczego właściwie zostałem lekarzem — przecież nie z chęci niesienia pomocy, nie z miłości do ludzi. Ktoś powiedział mi dawno, że nienawidzę ludzi, życia, całego świata. Słyszeli to przypadkowi świadkowie i nie mogłem po prostu przyznać mu racji; ośmieszyłem go jakimś aforystycznie pobrzękującym zdaniem, ponieważ tego właśnie ode mnie oczekiwano. On, pamiętam, uśmiechnął się również, ale inaczej niż wszyscy — ze zrozumieniem. Zwyczajnie wiedział, że zaprzeczając — kłamię.

Tak, nienawidziłem świata, ludzi oraz życia, odkąd tylko pamiętam. Wychowano mnie w atmosferze kultu dla perfekcjonizmu, a świat, ludzie i życie w żadnym fragmencie nie byli ukończonym dziełem. Byli robotą zarzuconą w początkowym stadium, rozregulowaną maszyną, która staje co pewien czas, a jeśli już działa, to w największej niezgodzie z intencjami twórcy, który w międzyczasie odszedł do innych zajęć. Jak mogłem kochać to, co każdym przejawem swego marnego istnienia rzucało wyzwanie mojemu umiłowaniu ideału? Musiałem jednak żyć w takim świecie z braku Innego; wybór dotyczył sfery spraw znacznie bardziej podstawowych: żyć tu albo nie żyć wcale, lecz wtedy, pamiętam, nie byłem moich ustaleń tak przeraźliwie pewien jak obecnie i przez wiele lat żyłem nadzieją, że nie mam racji, podobnie irracjonalną jak to, że nigdy nie umrę. Życie jest drogą, która prowadzi donikąd; świat to nieciekawy krajobraz, spostrzega się to mimo woli, idąc tą drogą, a ludzie — podobni sobie nieszczęśnicy skazani na ten sam rodzaj banicji ostracyzmem narodzin.

— Obejrzycie państwo obecnie nasz następny program, zawierający niepojętą ilość atrakcji. Jest wprawdzie bardzo późno, ale proszę nam wierzyć — nie opłaca się zasypiać. Nie warto spać, kochać się, umierać, kiedy transmitujemy nasz program. Spać i umierać można kiedy indziej. Życzymy dobrego odbioru.

— To pan? Po co właściwie pan przyszedł?

— Chcę ci pomóc. Zobaczę, co da się zrobić.

— Pomóc, mówi pan. Ma pan wyrzuty sumienia? Poczuł się pan do czegoś zobowiązany? To miłe; ale mnie nie można pomóc.

Długie milczenie między nimi.

— W porządku — rzekł Medicus. — Tak mi się tylko powiedziało. W gruncie rzeczy chciałem cię tylko obejrzeć. Nie zobaczyć; obejrzeć. Prezydent powołał zespół do badania Dwukolorowych; przypadkiem włączono mnie w skład.

Jest mądry jak na swój wiek, myśli Medicus, wie już o totalnej niemożliwości obowiązującej dookoła. Czy ja wiedziałem tyle w jego wieku? Moi nauczyciele zrobili co mogli. Beznadziejnością usiłowań nauczyciel przypomina lekarza, nawet gdy sprawie przerwania barier między ludźmi poświęci wszystkie dni. Co mi zostało ze szkoły — parę wątpliwych prawd. “Życie jest powołaniem do twórczości.” “Nie doprowadzaj do skutku żadnego przedsięwzięcia, zmieniaj cel natychmiast po jego osiągnięciu. Żyć zaczynaj codziennie od nowa.” Zwłaszcza tego postulatu nigdy nie byłem w stanie pojąć i zaakceptować; chciałem od razu coś mieć, gromadzić to od rana do wieczora, by móc zasypiać zadowolony ze zmęczenia, a rano budzić się ze świadomością, że już mam to wszystko, zdobyłem, że należy do mnie — i móc od tego zaczynać. Nieważne, o co chodziło: o kobietę, rzecz, myśl, co wpadła cło głowy, przekonanie, opinię, umiejętność — nigdy rano nie wstawałem nagi. W ten sposób przecież powstawały budowle, kultury i cywilizacje, nie zaś tak, że świat mrugał w rytm dni i nocy, pór roku, lat, epok historycznych — i w każdym takim mrugnięciu spalały się tysiące ludzi — jętek jednodniówek. Jeśli umierali ludzie — zostawała po nich pamięć, jakaś myśl o ich dokonaniach; jeśli waliły się budowle, zostawały gruzy, na których następnego dnia zaczynała się budowa nowych gmachów.

Nie mogłem pozwolić sobie na rozrzutność zaczynania codziennie od nowa, byłem skąpy, nie wiedziałem jeszcze, co z tego, co mam, może mi się kiedyś przydać — i dźwigałem męczeńsko cały majdan, zawsze zmęczony, zawsze w defensywie, zawsze bez uśmiechu i z poczuciem kompleksu wobec tych, co mijali mnie beztroscy. Patrzyłem za nimi z zazdrością spoza krótkiej chwili odpoczynku, po czym na nowo podejmowałem mój ciężar, by go dźwigać do ostatnich sił, a dźwigając zapomnieć, i było to moje dźwiganie — teraz to widzę — nadaremne, bo mój upór nie zdał się na nic, nie zmienił ludzi, nie wywrócił porządku świata — więc czy nie lepiej było od razu zrezygnować, żyć łatwo z dnia na dzień i nie martwić się o nic? Los — najwytrawniejszy ironista — zakpił ze mnie jeszcze raz: to, co chciałem uznać za kwintesencję życia, diabli wzięli. Lecz — z kretesem przegrany — muszę wierzyć,- dopóki nie przepadły ostatnie szansę, muszę bronić tego, w czym utopiłem nadzieje.

— Doktorze Llatz, wezwałem pana w określonej sprawie. Pańska rzecz, jak pan to załatwi; do jutra, do godziny, powiedzmy, dwudziestej, zorganizuje pan dla mnie przyzwoity miotacz małego kalibru, naładowany i gotów do użycia. Chce pan o coś zapytać? Nie? Tym lepiej. Ilość pieniędzy nie gra roli; zależy mi tylko na dyskrecji. Zrozumiał pan? W takim razie jest pan wolny.

“Przebiegi procesów niestacjonarnych zdradzają w tym miejscu bardzo wyraźne tendencje do przegięć, momentami nawet do nieciągłości. Interpretacja może być jedna. Prawdopodobieństwo błędu w diagnozie: zero. Zalecam zakończenie przygotowań i przejście w stan gotowości kreacyjnej.”

— Obejrzyjcie państwo koniecznie nowe rewelacyjne widowisko Paula Partnera. Miłość, nienawiść, zemsta, życie, śmierć. Feeria barw, najlepsi wykonawcy. Sceny mrożące krew w żyłach. Nie wolno zamykać na nie oczu: pełnia człowieczeństwa to przecież pełnia doznań.