— Jestem alkohol konwencjonalny, rezultat zbożnego wysiłku producentów, spełnienie pragnień tych, co mnie kochają. Dzięki mnie zapomnisz o szarzyźnie życia, twoja wiotka myśl uleci z szybkością światła w nieznane okolice Wszechświata, gdzie niewyobrażalne staje się realnym. Tylko jedna prośba: wypij mnie.
Medicus wyłączył ekran video, ściągnął kurek automatycznego dozownika ma zero i sięgnął przez blat po krótki podłużny futerał. Wyjęty stamtąd uniwersalny diagnostat położył na blacie, a następnie przyniósł ciężką niekształtną paczkę zawiniętą w folię, która wydawała się zmięta i przetłuszczona. Końcem starego skalpela przeciął folię i zajrzał do środka. Lufa miotacza połyskiwała matowo, wypukły jak rybie oko wskaźnik naładowania komór palił się rubinowym blaskiem. Medicus wydobył broń z folii, rozłożył kolbę, złożył, znowu rozłożył, nacisnął taster bezpiecznika. Rubinowe oko wskaźnika rozjarzyło się oświetlając zaciśniętą na kolbie dłoń. Lufa mierzyła w przeciwległą ścianę pomieszczenia i celownik musiał trochę się skrócić. Wodząc lufą po ścianach i sprzętach Medicus bawił się skwapliwością reakcji celownika.
Przyrząd, który trzymał w rękach, był gotów do zabijania. Czekał tyko na sygnał. Powoli, starając się nie patrzeć w wylot lufy Medicus obrócił miotacz w swoją stronę. Celownik nastawił się błyskawicznie na bliskie czoło Medicusa i zamarł. Rubinowa kropka łypała z boku jak przekrwione oko.
— W porządku — mruknął Medicus. Zabezpieczył broń; miotacz — do tej pory jak żywe stworzenie — spochmurniał, przygasł i z powrotem zamienił się w kawał martwego metalu. Medicus złożył kolbę, przystawił niezgrabny kształt miotacza do wnętrza futerału po diagnostacie. Obracając broń starał się wybrać takie jej położenie, przy którym najłatwiej mieściłaby się w środku. Potem ujął skalpel, przyłożył ostrze do wypełniającej futerał gąbki, nacisnął. Płaty gąbki oddzielały się od siebie z łatwością — jak ciało operowanego pacjenta.
Medicus zamknął wreszcie miotacz w futerale, wytarł spocone dłonie o kieszenie kombinezonu. Ujął futerał za uchwyt i zrobił kilka rund wokół kabiny. Środek ciężkości miotacza był dość mocno przesunięty poza uchwyt, wąski przód futerału leciał w dół — ale przy odrobinie koncentracji rzecz wydawała się do opanowania. Poszperał w kieszeniach, wyjął stoper i z wielką starannością wyzerował go kilka razy. Potem podszedł do blatu z rozpostartą folią i diagnostatem, postawił futerał.
— Start — powiedział. Zwolnienie zaczepów futerału, wyjęcie miotacza i odbezpieczenie go zajęło dokładnie cztery sekundy. Po kilkunastu próbach jedną sekundę udało się urwać. Zmiął folię i rzucił do zbiornika; w chwilę później wydobył ją stamtąd i zawinął w nią diagnostat. Przeciągając wzdłuż rozcięcia miniaturowym aparacikiem sprawił, że brzegi folii zrosły się ze sobą. Na blacie pozostał jedynie futerał z miotaczem w gąbczastym wnętrzu.
Medicus utoczył do szklanki trochę alkoholu konwencjonalnego, wypił, rzucił się na instar. Zasnął niemal natychmiast.
“Przyspieszenie ekspozycji. Jeszcze trochę. Wystarczy. Stop.”
— Proszę się zbudzić, panie profesorze. Otworzył oczy; srebrny głos automatu budzącego drżał jeszcze w powietrzu.
— Dzień dobry — powiedział automat. — Co mogę dla pana zrobić? Proszę tylko wyrazić życzenie.
Z napojów był tylko zormax; na zsyntetyzowanie szklanki wody Medicus czekał całe pięć minut. Umył się, ubrał, patrząc zupełnie w inną stronę złapał uchwyt futerału. Przed windami o tej porze nie zastał nikogo. Jechał sam; winda nie zatrzymywała się nawet na głównych poziomach.
— Nasza podróż potrwa około kwadransa. Życzy pan sobie obejrzeć program rozrywkowy, posłuchać muzyki? A może woli pan symfonię zapachową?
— Niech będzie.
— Proszę? — winda wydawała się zdziwiona. Naprawdę nieczęsto zdarzało się, że ktoś korzystał z jej propozycji.
— Niech będzie — powtórzył Medicus.
— Ale co pan wybiera?
— Wszystko razem.
— Oparł się o mięsiste obicie fotela jak o kark wielkiego cierpliwego zwierzęcia. Zadziałał projektor; zamknąwszy powieki Medicus przysłuchiwał się z roztargnieniem zawodzeniu sterowanych elektronicznie modulatorów. Po jego twarzy biegały kolorowe plamy, w powietrzu krzyżowały się zapachy rodem z dalekich łąk.
— Jesteśmy na miejscu — powiedziała winda zatrzymując się. Wejście rozsunęło się, ktoś zajrzał do środka i przystanął niezdecydowany.
— Co się tu dzieje? — zapytał. Medicus wyminął go bez słowa.
Pierwszy kordon stanowili dwaj faceci, których Medicus nie znał. Ten z nich, który był wysoki i suchy — jego wzrost rzucał się w oczy mimo siedzącej pozycji — nakazał mu beznamiętnym głosem zdjąć ubranie i ustawić się za czymś, co przypominało parawan. Drugi w tym czasie pilnie studiował zezwolenie na przeniesienie diagnostatu.
— Powinien pan prowadzić bardziej regularny tryb życia — pouczył Medicusa wysoki i suchy spoglądając znad mrowia wskaźników i monitorów.
— Moja sprawa — burknął niegrzecznie Medicus, zaskoczony. — Skończył pan? Nie jestem tu dla gawędzenia o regularności.
— Pańskie ubranie zostanie w depozycie. Przebierze się pan wracając. Teraz włoży pan to, co znajdzie w tej paczce.
Odziany w srebrzysty uniform dokładnie przylegający do ciała Medicus wyszedł zza parawanu.
— No, no — powiedział wysoki i suchy z uznaniem. — Czapeczkę i rękawiczki też. Bez dyskusji — dodał szybko widząc niechętny grymas na twarzy Medicusa. — Albo pan to założy, albo do widzenia.
Chcąc nie chcąc profesor naciągnął na głowę pokrowiec Z tego samego materiału zakrywający twarz i szyję, z wyciętymi szparkami na oczy. Zbliżył się do drugiego ze strażników i wyciągnął rękę w srebrnej rękawiczce, ale strażnik patrzył tylko na niego z dołu oczami o wyblakłych tęczówkach.
— Moje dokumenty — powiedział Medicus. — Zezwolenie, i bagaż.
Tamten wzruszył ramionami i pokazał za siebie niedbałym gestem. Futerał od diagnostatu ślizgał się o jakieś dziesięć centymetrów nad podłogą w kierunku czerniejącego przed nim otworu.
W końcu korytarza znowu musiał czekać. Wreszcie ściana odsunęła się powoli i tu już nie było wątpliwości: w oczy uderzył zimny blask. Medicus zmrużył powieki, minął wejście, które zasunęło się natychmiast — zobaczył kolejną parę strażników ubranych niemal identycznie, o twarzach zasłoniętych profilowanymi przyłbicami, z wielkimi aplikacjami służby ochrony na piersiach. Byli uzbrojeni; czerń ich broni odcinała się wyraźnie od strojów i zimnej bieli ścian. Stali obok niskiego postumentu, na którym spoczywał futerał Medicusa. Widząc wchodzącego rozstąpili się i jeden z mich położył rękę na kolbie.
— Niech się pan zatrzyma. Medicus przystanął posłusznie.
— Co jest w tym pudle?
— Mój diagnostat.
— Zobaczymy — powiedział ten, który miał wolne ręce. Obszedł postument z futerałem, tak by jego towarzysz miał swobodny ostrzał na tę część pomieszczenia, gdzie stał Medicus. — Zobaczymy — powtórzył przyklękując na jedno kolano. Położył palce na zamkach.
“Uwaga wszystkie mikroskony! Rozluźnienie struktury molekularnej ekranu pomieszczenia niewystarczające. Kontrola nad sytuacją wymaga permanentnego utrzymania rozluźnienia na poziomie zero pięć przez co najmniej minutę, licząc od momentu podania sygnału. Przejście w stan najwyższej gotowości.”
“Utrzymanie rozluźnienia struktury na postulowanym poziomie przez minutę niemożliwe. Proponuję wywołanie rozluźnienia miejscowego — efektywna warstwa encercjalna jest wyjątkowo gruba. O ile się orientuję, to też powinno wystarczyć.”