Выбрать главу

Futerał nie otworzył się.

— Co jest, do diabła? — powiedział strażnik zniekształconym przez przyłbicę głosem. — Jeśli to jakieś sztuczki, profesorze Medicus…

— Blokada ustępuje pod wpływem promieniowania podczerwonego moich palców.

— Chce pan powiedzieć, że nikt prócz pana nie jest w stanie tego otworzyć? Medicus zrobił głęboki wdech.

— Drogi, panie — głos mu drżał — diagnostat jest urządzeniem skomplikowanym i precyzyjnym. — Słowa wylatywały z niego powoli i zawisały ciężko w powietrzu; słuchając ich odnosił wrażenie, że już kiedyś uczestniczył w podobnej scenie. — Dzięki temu diagnostatowi uratowałem niejedno ludzkie życie — dlatego muszę mieć w każdej chwili pewność, że nadaje się do użytku, że mogę na nim polegać.

— Innymi słowy sugeruje pan, że mógłbym go zepsuć i najlepiej, gdybym dał sobie spokój z zaglądaniem do środka?

— Nie. Mogę otworzyć futerał.

Zdał sobie naraz sprawę, że nie chciał tego powiedzieć. W ten sposób nie zdoła dostać się nawet do Sali Przesłuchań. Ale już było za późno. Strażnik powiedział:

— Bardzo bym pana prosił, profesorze. Niestety jest to konieczne.

— Oczywiście — wychrypiał Medicus nie ruszając się z miejsca. Milczenie przedłużało się. Zdjął powoli rękawiczki, podszedł, położył palce na zamkach. Futerał stał otworem.

— Proszę się cofnąć, profesorze — przypomniał ten z pistoletem.

“Maksymalne rozluźnienie dwumiejscowe. Lokalne zniekształcenie przestrzeni w celu wywołania holograficznej repliki pożądanego obiektu zamiast istniejącego realnie nastąpi automatycznie po odblokowaniu zasłony. Czas interwencji: impuls pikosekundowy, co w korygowanej rzeczywistości odpowiada siedmiu sekundom. To wszystko. W razie niepowodzenia trzeba będzie wrócić do poprzedniego wariantu kreacji rzeczywistości.”

Strażnik uniósł wieko i przez chwilę przyglądał się leżącemu w środku diagnostatowi, zamknął wieko, zaczepy zatrzasnęły się automatycznie.

— W porządku — powiedział. — A już myślałem, że coś pan knuje. Najmocniej pana przepraszam za to posądzenie.

— Drobiazg — powiedział Mediicus nie swoim głosem. Pot lał się z niego strumieniami, czego tamci na szczęście nie widzieli. W niepojęty sposób najgłupszy pomysł, jaki mógł mu wpaść do głowy, wyzwanie rzucone rozumowi, znajomości ludzi, ich zwyczajów, doświadczeniu i całej reszcie — pozwolił mu oszukać znienawidzony świat. Poczuł coś na kształt satysfakcji; miał ochotę krzyczeć, a jednocześnie słaniał się na nogach.

Drugi ze strażników zbliżył się wolnym krokiem. Medicus zauważył, że zdjął już rękę z kolby. Spojrzał na ich przyłbice, gładkie i płaskie jak nowe twarze prosto spod sztancy. Za ciemnymi otworami nie mógł się dopatrzyć ich wzroku.

Medicus stanął we wnęce powstałej na skutek wykrojenia wielkiego fragmentu z podściennego pilastra. Obaj strażnicy spoglądali w jego stronę; raptem zaczęli podjeżdżać do góry. Podłoga sięgnęła profesorowi pasa, potem piersi, szyi; potem na moment zrobiło się ciemno. Wtedy dopiero uświadomił sobie, że trzyma przed sobą ciężkie pudło futerału. Ujął je za uchwyt; ponad wszelką wątpliwość miotacz był w środku.

— Witam, witam — powiedział głosem Taradaya najbliższy ze srebrnych manekinów. Stał w rozkroku z dłońmi założonymi za pas. — Chyba możemy zaczynać, co? Od czego tym razem?

— Od zbadania chłopca — powiedział Medicus.

— Dobrze — zgodził się Taraday. — Doktorze Zeeland, pan i profesor Medicus wejdziecie do klatki. Albo nie, wejdzie Medicus ze Staniewsikim. Pan, Medicus, podłączy aparaturę diagnostyczną, do wyjść zewnętrznych — w ten sposób i my będziemy wszystko widzieć, i centrum. Proszę o ostrożność i o spokój. Niech pan wykonuje czynności powoli — rzekł zwracając się do Medicusa — żeby zapis rejestratorów był jak najbardziej przejrzysty. Pan, Staniewski, zna swoje obowiązki.

Medicus zajrzał do wnętrza klatki; Deogracias siedział przykuty do jednej ze ścian metalowymi obręczami. Oczy miał zamknięte. Spał? Było coś wzruszającego w niepozorności jego sylwetki otoczonej potężną aparaturą, która go unieruchamiała. Medicus — poczuł, jak fala złej krwi zalewa mu serce.

— Proszę uwolnić chłopca — powiedział siląc się na spokój.

— Nie, Medicus — zaoponował Taraday. — Nie tym razem.

— Jest człowiekiem i trzeba go tak traktować. Jeśli potrzebowaliście rzeźnika do zrobienia z niego zwłok, trzeba było zwrócić się do kogo innego.

— Pan nam grozi, Medicus? — zaczął Taraday, ale spod sufitu spłynął głos Prezydenta. Taraday wzruszył ramionami, okowy spadły z Deograciasa, który otworzył oczy i zaraz je zamknął.

Medicus zdjął rękawiczki, położył palce na zamkach futerału. Powiódł wzrokiem po srebrnych postaciach: Taraday nadal z dłońmi założonymi za pas, ten obok z opuszczonymi, Staniewski ze splecionymi na piersiach. Podniósł wieko futerału, wyszarpnął miotacz, wcisnął taster, wycelował.

Żaden nawet nie drgnął, tak byli zaskoczeni.

— Medicus, czy pan zwariował? — zapytał w końcu Taraday z niejakim smutkiem.

— Milczeć! — ryknął Medicus. — Położę trupem pierwszego, kto się poruszy lub odezwie.

Nie spuszczając oka ze stojących przed nim rycerzy sprawiedliwości zbliżył się do pulpitu i otworzył klatkę.

— Wychodź — powiedział do Deograoiasa. Ten nawet nie ruszył się z miejsca.

— Wychodź — warknął Medicus — jeśli ci życie miłe.

Cofnął się i mrużąc oczy przyłożył w skrzynkę transmitera, zamieniając ją w kałużę pełną pękających bąbli i szklistych nawisów wyciągających się do miejsca, gdzie poprzednio stała. Na odgłos i błysk wystrzału Deogracias wybiegł z klatki, potoczył wokół nie bardzo przytomnym wzrokiem.

— Odbierz im broń, zaczynając od skrajnego. Nie podchodź za blisko, bo mógłbym cię postrzelić — znowu doznał wrażenia, jakby już kiedyś to przeżył. — No — skinął ponaglająco lufą miotacza — po kolei. Ręce na kark. Pod ścianę. Następny. Teraz pan, Staniewski.

Kiedy cała piątka stała już pod ścianą, Medicus polecił Deograciasowi pozbierać pistolety z podłogi, zatrzymać jeden z nich, a pozostałe roztopił strzałem z miotacza. Następnie zaczął topić ścianę w obmyślanym wcześniej miejscu. Po minucie otwór o szklistych, parujących brzegach był gotów. Czekając, aż brzegi wystygną, Medicus przyglądał się chłopcu. Pomyślał, że chłopak sporo ostatnio przeżył — to było po prostu widać.

— Uciekaj — powiedział Medicus. — Ratuj się, jak potrafisz. Ja zostanę tutaj jeszcze przez parę minut.

Deogracias zniknął. Profesor nie patrzył za nim; wydawał się sobie nieziemsko zmęczony. Jak długo się to ciągnęło? Dlaczego nikt jeszcze nie wtargnął do sali? Powoli odpowiedzi na te ważne pytania przestawały go interesować.

— Czemu pan to zrobił, Medicus? — spytał złamanym głosem Taraday. — Czemu, do jasnej cholery? Kto pana podpuścił?

— Podobno to jego chłopak — głos Zeelanda. — Mówiłem, żeby nie brać Medicusa…

— Ale Prezydent… — znowu Taraday.

— Cisza!!! — ryknął Medicus. Nie bardzo wiedział, co począć. Otwór okazał się dla niego za ciasny. Zwrócony plecami do jeńców poszerzył go strumieniem z miotacza. Odrywając wzrok od stopionego obrzeża wiedział, że popełnił błąd. Odwracał się nieskończenie wolno, przekonany, że już niczego na tym świecie nie zdąży poprawić, domyśleć, zmienić. Na ułamek sekundy przedtem padł strzał; Staniewski trzymał w wyciągniętej ręce pistolet i nawet nie musiał poprawiać. Medicus poczuł piekące dotknięcie, jakby ktoś zdjął z nieboskłonu słońce i przyłożył mu je na wysokość łopatek. Padając zdążył pomyśleć jeszcze, jak dalece to wszystko nie miało sensu; nie miało nigdy i nigdy nie będzie miało; lecz nic więcej nie zdążył już sobie uświadomić.