Выбрать главу

Biegnąc w stronę trupa Staniewski zerwał z głowy błazeńską czapkę. Podniósł miotacz Medicusa, przeskoczył ciało i zniknął w otworze.

Po drugiej stronie było prawie zupełnie ciemno. Sektory grodziowe, które oddzielały Salę Przesłuchań od innych pomieszczeń i ciągów komunikacyjnych, wypełniała plątanina rur, wielkie gruchy zbiorników, strumienie światłowodów, kompensatory i automaty kontrolne zamontowane na przewodach sieci, patrolujące cierpliwie swoje odcinki — tam i z powrotem, tam i z powrotem. Deogracias wiedział, jak rozmieszczone są poszczególne pęki zasilania, jakby przebywał w tym miejscu wiele razy. Ciemność żyło własnym życiem: rury bulgotały, od czasu do czasu wzdłuż którejś z nich przebiegał szybko świetlny sygnał podawany przez czujniki; zbiorniki pęczniały, rozjaśniały swoje wielkie brzuchy, w pobliżu których mrok wydawał się odrobinę pożółkły. Przezroczyste żyłki, wewnątrz których pędziły kolorowe ciecze, spadały na tępe łby liczników i dawkomierzy, coś szczękało metalicznie w pełnej głosów nocy, to znowu znienacka pod samymi nogami biegnącego rozlegało się tępe mlaśnięcie, wielki kształt przesuwał się w ślimaczym tempie i zostając daleko z tyłu za Deograciasem cofał się do poprzedniej pozycji. W skrajnym położeniu odblokowywała się jakaś zapadka i znowu mechaniczna gardziel mlaskała jak pożywiające się zwierzę. Grodzie wypełnione pniami rur z licznymi cieńszymi odgałęzieniami, z mrugającymi tu i ówdzie na granicy widzialności światełkami — jak oczy żerujących drapieżników — przypominały dżunglę. Od zbiorników promieniowało ciepło; kilka razy Deogracias omijając je omal nie upadł. Chwyciwszy za najbliższą biegnącą poziomo rurę prawie krzyknął z bólu — była tak zimna, że dłoń przywarła do niej. Posadzkę zalegała gruba warstwa kurzu, który unosił się wielkim tumanem.

Biegł nie zastanawiając się, dokąd zmierza. Na granicy między sektorami otworzyła się przed nim mechaniczna klapa i z lekkim szmerem zaraz zapadła na dawne miejsce. Teraz posuwał się wolniej. Stracił nagle pewność, że zdoła się stąd wydostać. Kluczył, zawracał, to szedł naprzód, to skręcał; gdzieś w pobliżu instynkt? przeczucie? zmęczenie? ślepa wiara? — kazały mu szukać opalizującego kręgu wyjściowego. Znalazł go wreszcie między wachlarzem płaskich tafli osłaniających Bóg wie co; całkiem możliwe, że kilkakrotnie mijał już to miejsce niczego nie zauważywszy. Cofnął się i wystrzelił; opalizujące Oko pokryło się siatką kosmatych narośli — to generatory próbowały za wszelką cenę utrzymać pole — ściemniało i pękło, odsłaniając zalany słońcem pasaż z kilkoma drzewami w oddali, między którymi poruszały się ludzkie figurki. Deogracias, zupełnie oślepiony, przycupnął za wielkimi skrzyniami, które pomrukiwały do siebie monotonnie jak leniwe niegroźne stworzenia. Już miał skoczyć w otwór, nim pole wypełni go na nowo, gdy ciemność wewnątrz grodzi rozdarł straszliwy błysk i strumień plazmy, muskając po drodze kilka grubszych rur i przetapiając na wylot cieńsze, trafił w generatory; na rozgrzanej do czerwoności powierzchni ściany wyskoczyło kilka monstrualnych bąbli i pękło wypuszczając z siebie obłoki gazu. Ze zdewastowanych rur pociekła ciecz pod ciśnieniem, pomieszczenie wypełniło się gryzącym zapachem i parą, ale rychło przepływ przed miejscem awarii został zablokowany; ścianki rur, o nawet całe odcinki, zaczęły się regenerować zgodnie z zakodowanym programem.

Wszystko to Deogracias ogarnął w jednej chwili, kiedy — mając jeszcze oczy pełne wirującej jasności — zwrócił broń w stronę, skąd padł strzał. Suche klaśnięcie, natychmiastowy błysk gdzieś w trzewiach mechanicznej plątaniny; nad głową Staniewskiego rozorany bok zbiornika plunął fontanną wrzącego atramentu. Struga dosięgła pleców agenta; gdyby nie moster, samorzutna akcja Staniewskiego byłaby w tym momencie zakończona.

Deogracias wypadł na pasaż i puścił się pędem w stronę drzew. Staniewski, zaciskając z bólu zęby, pobiegł do przejścia. Mimo pracujących na pełnych obrotach układów mostera prawy bok piekł żywym ogniem. Agent, dysząc ciężko, stanął w rozkroku za wybitą w ścianie dziurą, w której migotało niemrawo usiłujące bezskutecznie wypełnić ją pole. W dali zmniejszała się szybko sylwetka uciekiniera. Staniewski podniósł do oka miotacz, wziął ją na cel. Na przecięciu dwóch czarnych kresek podskakiwała w rytm biegu głowa Deograciasa; Staniewsiki zjechał celownikiem w dół i zatrzymał krzyżujące się nacięcia na wysokości pasa sylwetki. Teraz w polu widzenia celownika czerniały przez cały czas plecy uciekającego. Staniewski uśmiechnął się i począł z wolna ściągać spust.

“Zatrzymuję czas.”

Staniewski ściągnął spust, lecz strzał nie padł. W tej samej chwili, kiedy Deogracias powinien upaść martwy, w miejscu, skąd agent celował do uciekiniera, coś błysnęło okropnie i wiechcie czarnego kopciu uniosły się ku górze. Deogracias patrzył na nie bezmyślnie, minęli go jacyś ludzie, którzy krzycząc pobiegli w tamtą stronę. Było ich coraz więcej, otoczyli miejsce eksplozji i z bezpiecznej odległości komentując wypadek przesłonili je żywą kurtyną. Ściana, w której ział otwór, nie zważając na nic wyświetlała na sobie film z okolicy podobnej do tej jak dwie krople wady.

— Co się tam stało? — spytał jakiś mężczyzna. Deogracias spojrzał na niego przelotnie, a mężczyzna jak echo powtórzył: — Nie wie pan, co tam się stało?

— Jakiś facet popełnił samobójstwo — podpowiedział kobiecy głos z boku i oboje poszli szybkim krokiem w kierunku zbiegowiska. Deogracias obrócił się na pięcie, kierując się do wind. Po kilkunastu metrach uświadomił sobie, że ludzie z naprzeciwka mijają go z dziwnym wyrazem w oczach; nie od razu zorientował się, że w dłoni ściska kolbę pistoletu. Schował go za pasek, a kiedy zdawało mu się, że przestano zwracać na niego uwagę, śmignął ciężkim sprzętem w najbliższe zarośla.

Przed windami kręciło się kilkadziesiąt rozgorączkowanych osób. Gadały jedna przez drugą, gestykulowały chaotycznie, tok że ciężko było się zorientować na pierwszy rzut oka, przeciwko komu czy czemu kierują swoje oburzenie. Jakiś tłusty jegomość perorował coś żarliwie nalanej towarzyszce, która trzymała za rękę znudzone, dłubiące w nosie dziecko i raz po raz wykrzykiwała dychawicznym sopranem: Skandal! Skandal! Ludzie przechodzący pasażem zatrzymywali się usiłując pojąć, o co chodzi, rozpytywali dookoła, po czym zawiedzeni odchodzili. Deogracias zrozumiał w jednej chwili: windy były zablokowane.

Zaczął powoli wycofywać się w kierunku spacerujących pasażem. Zamierzał udać się w kierunku przejść awaryjnych i schodami wyjść kilka poziomów wyżej, a gdyby i te były pilnowane, musiałby pomyśleć o kryjówce na miejscu. Zdążył zrobić zaledwie kilka kroków, gdy ktoś z tyłu złapał go żelaznym uchwytem za ramiona i osadził w miejscu. Chwyt był tak potężny, że Deogracias tkwił w nim jak w imadle.

— No i po co uciekać? — gorący oddech nieznajomego palił mu w kark. Szarpnął się, ale mniej więcej z takim rezultatem, jak gąsienica w obcęgach.

Napastników było dwóch. Ten drugi, krótko ostrzyżony, ó smagłej, wcale sympatycznej twarzy wysunął się w pewnym momencie do przodu i prąc jak taran torował przejście między ludźmi. Posuwał się bokiem, mając przez cały czas na oku zarówno Deograciasa, jak i mijanych ludzi.