Выбрать главу

Nie wyciągał broni, ale zgiętą w łokciu rękę trzymał jakby pod pachą drugiej; z boku mógł wyglądać jak ktoś, kto dostrzegł wśród zgromadzonych znajomego i postanowił się z nim przywitać. Ten, który trzymał zbiega, pchał go przed sobą z olbrzymią silą, niemal niósł w wyciągniętych rękach, a jego oddech nie stracił na temperaturze ani pół stopnia.

Przebili się bez większych trudności do samych wind; wtedy smagły mężczyzna znalazł się nie wiadomo jakim sposobem z tyłu, między zbiegowiskiem a wejściami wind i Deograciasem w kleszczach. Po dwóch, może trzech sekundach oczekiwania wejście pękło, w tym samym momencie Deogracias został wniesiony do środka. Oczekujący na ten widok naparli! bez przekonania, lecz krótko ostrzyżony wyszarpnął broń, kierując lufę przed siebie. Nie powiedział ani słowa; na jego twarzy musiało być przynajmniej tyle zdecydowania, że ludzie przestali się niecierpliwić. Schował broń, wsiadł do windy, wejście zasklepiło się.- Ruszyli.

Ten, który do tej pory trzymał Deograciasa, popchnął go, a raczej odrzucił od siebie. Okazał się podobny do kolegi, miał bary jak kontuar automatu szybkiej obsługi i niebieskie oczy. Tymi oczami przyglądał się Deograciasowi tak, jakby przyglądał się wyłączonemu ekranowi video. Mocowali się wzrokiem przez jakiś czas, wreszcie niebieskooki odwrócił głowę i zaczął pogwizdywać przez zęby.

— Dokąd mnie wieziecie? — odezwał się Deogracias rozcierając zmiażdżone ramiona. Solidarnie nie zwrócili na pytanie najmniejszej uwagi. Wtedy skoncentrował się przez małą chwilę i posłał w ich kierunku pigułę ulepioną z encepola. Rozbił ją między ich głowami, dokładnie w środku odległości. Nie zmieniwszy wyrazu twarzy osunęli się jednocześnie na dno Windy.

Deogracias przejechał jeszcze jeden poziom i przesiadł się natychmiast do innej windy. Zażądał kursu na Czerwony Poziom i bez targów opłacił przejazd w otworze pekuniarnym.

Nie wiedząc, co z. sobą począć, błądził po przejściach między gablotami pełnymi okazów kobiecej urody i gotowości, ustawił się w kolejce, potem zrezygnował. Poczuł nagle ogromne zmęczenie; przelazł na zaplecze jakiejś ni to knajpy, ni to tancbudy, ni frywolnego teatrzyku. Za ścianą huczał gwar; docierały oklaski, grzmiała osłabiona grubym murem muzyka. Posuwając się w kompletnej ciemności wodził dłonią po chropawej powierzchni ściany. Kroczył na ślepo, ale coraz pewniej — wtem kopnął w coś miękkiego, otulającego podłużny kształt, który zwalił mu się na piersi. Szarpnął się ogarnięty paniką, a ów kształt znowu nań naparł, ciągle tak samo bezwładny. Przezwyciężając strach wyciągnął rękę, dotknął tego, co spoczywało nieruchomo w zagłębieniu między jego barkiem a szyją. Namacał ucho, włosy, twarz.

Twarz była zimna.

Nie należała do człowieka.

Trafił przypadkiem do rupieciarni tego niby teatrzyku, który za ścianą raczył swych gości tandetną muzyką. Podparł manekin, ustawił go w poprzedniej pozycji. Posuwał się dalej ostrożnie, badał stopą teren przed sobą, zagarniał ciemność szerokimi ruchami. Wreszcie natknął się na płytę zarzuconą lekkimi sześciennymi pudłami i czymś miękkim — szmatami? zasłonami? pakułami? Nie chciało mu się szukać bardziej wygodnego miejsca: wsunął się między pudła, nazgarniał pod siebie owej miękkiej substancji, która szeleściła cichuteńko pod palcami, i nawet nie starając się uformować wygodnego posłania upadł na nią. Zasnął natychmiast — jak kamień.

,,Boix Centralny do Marxa: za dziesięć minut początek akcji.”

“Jestem gotów.”

Jak długo spał? Kwadrans? Kilka godzin? Czuł przez sen, że coś jest nie w porządku ii że powinien się przebudzić. W miarę jak zmęczenie ustępowało, uczucie niepewności stawało się coraz wyraźniejsze. Otworzył oczy i nie zobaczył nikogo. Wokół zalegała równie nieprzenikniona ciemność jak wtedy, gdy trzymał w objęciach potrąconego manekina. Nad dachami zespołów rozrywkowych paliły się dalekie światła reklam, ucichły odrobinę hałasy za ścianą — nie było powodów do niepokoju. A jednak Deogracias nie zamykał oczu wpatrzony w miejsce, gdzie okryty ciemnością stał człowiek, którego obecność przepędziła sen.

“Nie potrzebujesz się mnie obawiać. Nazywam się Marx, przechodziłem tędy i przypadkowo złapałem twój sygnał. Nie zimno ci?”

Deogracias nie poruszył się.

“Znam wiele miejsc, gdzie można spędzić noc przyjemnie i w dobrej kompanii. Naprawdę uważasz, że lepiej spać tutaj niż w ramionach cieplutkiej, pachnącej panienki?”

Deogracias odniósł wrażenie, jakby powietrze z tamtej strony odrobinę poweselało.

“Kłamiesz — pomyślał w kierunku, skąd nadchodziły fale. — Ani nie przechodziłeś tędy, ani niczego nie złapałeś przypadkowo. Mów, o co chodzi, albo spływaj.”

“Tak mało dzisiaj ludzi towarzyskich — rozczulił się tamten. — To skandal, żeby o czwartej nad ranem nie było z kim zamienić słowa.”

Umilkł, ale Deogracias nadal czuł jego obecność. Zamknął oczy i nagle go zobaczył: szkarłatne oko w przestrzeni, od którego rozchodziły się powoli smugi czerwonego dymu, nie, nie dymu, raczej rozwarstwionej mgły, kompletnie niewrażliwej na podmuchy wiatru. Mgła układała się w warkocze i pełzła ciągle naprzód, czerwone jęzory wiły się poprzez przestrzeń, bez pośpiechu płynęły przed siebie; napotkawszy przeszkodę zatrzymywały się nieufnie, a potem przenikały przez nią bez trudu i parły dalej. W tej ich milczącej bezwzględności w połykaniu terenu było coś przerażającego, tym bardziej że cała mgła czołgała się w kierunku legowiska Deograciasa. Najbliższy z różowych kosmyków dotykał niemal twarzy chłopca; wtedy Deogracias uruchomił swoje pole i czerwona mgła cofnęło się.

“Czego chcesz, do cholery?”

Zobaczył swoje pole: języki takie jak u tamtego. Z tą tylko różnicą, że jaskrawoniebieskie i o wiele intensywniejsze. Błyskawicznie połykały przestrzeń, zaś czerwona mgła, uchodząc przed nimi w pośpiechu, zamieniła się znienacka w purpurową chmurę.

“To ja powinienem ci zadać to pytanie. Uczestniczysz w Grze, choć nikt cię o to nie prosił. Świadomie czy nie — to teraz bez znaczenia. W Grze, która toczy się na statku, nie ma miejsca na indywidualistów. Wybieraj, co wolisz.”

“Między czym a czym mam wybierać?”

“Albo przyłączysz się do nas, albo… ”

“Albo?”

“Albo zginiesz. Kto nie z nami, ten przeciwko nam.”

“A jeżeli nie zechcę wybierać? Jeśli nie spodobają mi się wasze cele, wasze metody, wy sami? Jestem wolnym człowiekiem, do niczego nie można mnie zmusić.”

Powietrze z tamtej strony znów poweselało.

“Chyba żartujesz. W twoim wieku dawno powinno się wiedzieć, że istnieją dookoła rzeczy, o których się nie ma pojęcia. Przewidywać swoje zachowanie w wypadku ich odkrycia, zwłaszcza niespodziewanego -, to pochopne. W dodatku przewidywać tak pewnie.”

“Nie zgłaszam akcesu do żadnej Gry. Nie mam wobec was żadnych zobowiązań. Nie jestem wam nic winien.”

“Pozornie. Z Grą jest jak z życiem: o życiu, o twoim w nim udziale decydują przeważnie inni. Niekoniecznie ludzie; najczęściej przypadki. Pamiętasz człowieka, którego zabiłeś podczas buntu ma wysokich? To był nasz człowiek, działaliśmy wspólnie, wspólnie dzieliliśmy radości i porażki. Ty go zabiłeś. Czy wydaje ci się, że pozwolimy bezkarnie zabijać naszych towarzyszy?”

“Zasłużył na śmierć jak nikt inny. Nie tłumaczę się, nie czuję takiej potrzeby, ale zabiłem go działając w pewnym sensie w obronie własnej. Miałem pozwolić, żeby zabił mnie? Moje uczucia miłości do dwunogów nie są wystarczająco silne, nie jestem chodzącą instytucją charytatywną, by litować się nad każdym, kto chce mi dopiec.”