— Proszę płacić za przejazd — powiedziała winda. Jeden z policjantów wetknął w otwór pekuniarny niewielką blaszkę.
— Osiem osób na sto osiemdziesiąty piąty — zakomenderował. — Po drodze postój dziesięć poziomów niżej.
— Wysiadam na sto siedemdziesiątym dziewiątym — odezwał się Deogracias. Policjant spojrzał na niego przeciągle.
— Niech pan nie spiera się ze mną, młody człowieku, dobrze panu radzę.
— Kiedy wsiadałem, tylko dwa poziomy były odcięte. W chwilę później — siedem. Teraz słyszę, że odcięto pięć dalszych. Co się dzieje?
Policjanci milczeli zawzięcie.
— Poziom sto siedemdziesiąt pięć — powiedziała winda.
— Niech pan wysiada — policjant stanął przy wyjściu czekając, aż pole ustąpi. Jedną ręką odpinał kaburę z pistoletem, drugą ponaglał Deograciasa. W tej samej chwili, kiedy Deogracias podniósł się z miejsca, oślepił go błysk elektrycznego wystrzału. Policjant przy wejściu runął jak długi, pozostali próbowali zasunąć pole, lecz bezskutecznie — w szczelinie tkwił trup blokując generatory. W momencie strzału Deogracias padł na dno windy i odczołgał się w kierunku foteli — w samą porę, gdyż w wejściu ukazał się mężczyzna z krótką rurą w rękach, wydał gardłowy okrzyk, zielony płomień wystrzelił z jego broni i uderzył w zbitą gromadkę policjantów. Z gorejącym rubinowa wylotem lufy mężczyzna zwrócił się w kierunku Deograciasa.
— Nie mam z nimi nic wspólnego — powiedział Deogracias podnosząc się z podłogi. — Jadę z samego dołu, chcieli, żebym tu wysiadł.
— Aha — mężczyzna dyszał ciężko. — Co tam na dole o nas wiedzą?
— Niewiele. Ja dowiedziałem się od windy, że na dwóch poziomach trwa demonstracja.
— Na dwóch! — żachnął się mężczyzna. — Pół dnia dwadzieścia górnych poziomów bije się z całą policją “Dziesięciornicy”, a oni mówią o dwóch!
Kopnął z pogardą rozbebeszony automat.
— Gaśnica — mruknął. — Przydałaby się. Niepotrzebnie ją rozwaliłem, ale skąd mogłem wiedzieć, co to jest?
Wychylił się z windy i zawołał na swoich. Przybiegli w kilkunastu, kilku zaraz rzuciło się w stronę policjantów, żeby zabrać im broń, pozostali otoczyli mężczyznę przekrzykując się nawzajem.
— Dobra robota, Werner!
Mężczyzna z wyraźnym zakłopotaniem odbierał ich pochwały, ale nie robił nic, żeby je przerwać. Ktoś wreszcie dostrzegł Deograciasa.
— A to co za jeden?
— Swój — odrzekł Werner. — Idziesz z nami, chłopcze? Jak ci na imię?
Korytarz był pełen dymu, drogę przed sobą widzieli nie dalej niż na dziesięć kroków. Nigdzie jednak nie było śladu ognia, który by rodził ów dym. Towarzysze Wernera rozbiegli się nie wiedzieć gdzie i kiedy, on sam rozglądał się bacznie dookoła i z zakłopotaniem spoglądał na Deograciasa. Minęli ich biegnący ludzie, Werner krzyknął coś do nich krótko, odpowiedź zlała się niemal z jego głosem.
— Trzymaj się mnie, chłopcze. Wycofujemy się wyżej.
Pobiegli za tamtymi w stronę awaryjnego przejścia. Przed włazem kłębił się tłum.
— Atakują automatami — powiedział ktoś w pobliżu. Werner zaraz wdał się z nim w dyskusję nie przerywając ani na chwilę parcia w kierunku włazu. Deogracias posuwał się tuż za nim.
— Jest źle, chłopcze — wysapał mu nad uchem Werner. — Nie przypuszczałem, że posuną się do tego.
Byli tuż przy samym włazie, kiedy w kłębach dymu buchających z głębi korytarza błysnęło raz i drugi. Jednocześnie dotarł do nich odgłos dartej na strzępy tektury — pracujące przy maksymalnym otwarciu przepustnic miotacze policji czyściły pole. Z dymu wyłaniały się z wolna kanciaste kształty łazików automatycznych.
Tłum zafalował wbijając Wernera i Deograciasa w otwór. Pobiegli schodami na górę wklinowani w żywą rzekę uciekinierów. Werner roztrącał ludzi jak lodołamacz; Deogracias, usiłując nadążyć, utkwił wzrok w jego plecach i biegł tuż za nim, aby zrastające się błyskawicznie krawędzie tłumu nie zdołały go między siebie wciągnąć. W pewnej chwili nastąpił nogą na ohydną miękkość leżącego ciała, stopnie powyżej były oślizgłe i Deogracias poczuł, że zapada się w ciżbę. Plecy Wernera znalazły się nagle bardzo wysoko, lecz do połowy wessany przez tłum Deogracias w ostatniej chwili namacał pas u jego spodni i wczepił się weń kurczowo. Uczuł, jak nadludzka siła wyrywa go z tłoku i stawia z powrotem na nogi. Nim zdążył to sobie uświadomić, biegł już za Wernerem z poprzednią równomiernością, jakby żadna przerwa w biegu nie miała po drodze miejsca.
Z dołu rozległ się ryk przynajmniej setki gardeł, stłumiony przez kolejne kondygnacje. Werner jeszcze przyśpieszył, za chwilę byli już na górze. Przed schodami kilku mężczyzn, z których pot lał się strumieniami, wyciągało przybywających i odrzucało za siebie, skąd odciągali ich następni. Tupot wielu nóg wypełniał korytarz, świszczące oddechy gęsto przecinały powietrze. Po kilkuset metrach zwolnili.
Za plecami biegnących rozległ się grzmot potężnej eksplozji. Pokład pod nogami Deograciasa ugiął się, jakby był z gumy, powietrze uderzyło go w twarz gorącą falą, gdy jak inni stał i patrzył w kierunku, skąd niedawno przybyli.
— Wysadzili przejście awaryjne — powiedział w kompletnej ciszy sąsiad Wernera.
Wkrótce drugie potężne stęknięcie dało się słyszeć z przeciwnej strony korytarza. Powiew powietrza był tym razem o wiele delikatniejszy — ledwo tchnienie na granicy wyczuwalności.
— Jesteśmy odcięci — powiedział sąsiad Wernera. — Zanim dobiorą się do nas, upłynie trochę czasu.
Jedni siadali, inni człapali dalej w kierunku przejścia na wyższy poziom. Werner spojrzał na trzymany w ręku miotacz zdziwionym wzrokiem, jakby nie mógł sobie przypomnieć, jakim cudem przedmiot ten znalazł się w jego posiadaniu, po czym odłożył go i również usiadł. Obok z twarzą ukrytą w dłoniach szlochała młoda kobieta. Dopiero teraz Deogracias spostrzegł, że nogi ma miękkie i zwaciałe, usiadł przy ścianie i oparł się plecami o zimny mur.
— Chciałbym panu podziękować — powiedział do Wernera. — Gdyby nie pan…
— Głupstwo — machnął ręką Werner. — Sam o mało co nie zaryłem nosem.
Wstali i poszli szukać miejsca w najbliższych kabinach, ale wszystkie zostały zajęte wcześniej, więc wrócili na korytarz. Ledwo się rozsiedli, już na nowo musieli wstawać. Wysoki czarnobrody mężczyzna z prawą ręką obciążoną potężnym miotaczem wybierał z tłumu uzbrojonych i odsyłał do tyłu, pozostałym natomiast polecił wynosić się wyżej.
— Tu zostaną tylko ci, którzy będą bronić poziomu. Trzeba zwolnić dla nich kabiny. W każdej chwili może zacząć się na nowo.
Ludzie opuszczali kabiny niechętnie i wlekli się w kierunku przejść awaryjnych. Ich miejsce zajmowali natychmiast uzbrojeni mężczyźni i kobiety. Włączali indywidualne stanowiska relaksowe — instary — i szykowali się do snu.
— Zamierza pan zostać? — zagadnął Wernera czarnobrody popychając jednocześnie Deograciasa w stronę włazu.
— Ale chłopiec jest ze mną. Na pewno coś się dla niego znajdzie.
— Dobra, zostańcie obaj.
Układali się do spania, gdy zgasło światło. W kabinach odezwały się podniesione głosy i przekleństwa: to ci, którzy położyli się wcześniej, podnosili się teraz potłuczeni z podłogi.