“Dyerx wykonywał Zadanie. W trakcie wykonywania Zadania, najelementarniejszy boix znajduje się pod ochroną. Wszystko, co wejdzie mu w drogę, zostanie zmiecione. Wszyscy, którzy starają się mu przeszkadzać — nawet nieświadomie — w ten czy inny sposób za to odpowiedzą.”
“Cel uświęca środki?”
“Jasne. Nie ma dla boixa sprawy świętszej niż Zadanie.”
“Chcesz powiedzieć, że przyszedł czas mojej zapłaty?”
“Bystry jesteś. Z pewnych powodów możesz jednak okazać się dla nas pożyteczny. Żywy — bardziej niż martwy. Wybieraj.”
“A jeśli właśnie miałem zamiar popełnić samobójstwo?”
“Nie kpij. Nie czas i pora na kpiny. Śmierć to raczej poważna sprawa.”
“Wierzysz jeszcze w poważne sprawy?”
“Wykonuję Zadanie. Instrukcja nie wymaga, bym wierzył. Wymaga, bym wiarę tę wzbudził w tobie.”
“Czy Keiken to także wasz człowiek?”
“Tak. Nie. Nie mogę mówić.”
“On też bierze udział w Grze.”
“Spotkałeś go?”
“Jesteś zaskoczony? Nie przybywasz w jego imieniu?”
“Nie. Tak. Poniekąd. To nie jest w tej chwili najważniejsze.”
“A co?”
“Twoja decyzja. Nie, nie możesz jej odkładać. Tu i teraz.”
“Wiem, co nastąpi, jeśli się nie zgodzę. A jeśli spodoba mi się powiedzieć — tak?”
“Będziesz bezgranicznie posłuszny Boixowi Centralnemu. Będziesz wykonywał wszystkie zlecone przezeń Zadania dokładnie według instrukcji, — ryzykując nawet życiem. W zamian za to otrzymasz wszystko, o czym zamarzysz. Doświadczysz przeżyć i stanów, o jakich ludzie nigdy nie marzyli, ponieważ mieli za mało wyobraźni. Zyskasz niepojęte dla ludzi możliwości, twoja myśl uwolniona od ciała przemierzać będzie Wszechświat z dowolną szybkością i częstotliwością. Będziesz szczęśliwy szczęściem dla zwykłych śmiertelników niedostępnym. Twoje życie przestanie być stanem utajonym, trwaniem; buchnie jak żagiew, jak kwiat — by nigdy nie przygasnąć. Ale za to — bezgraniczne, ślepe posłuszeństwo. Całkowite oddanie.”
Deogracias zastanawiał się z zamkniętymi oczami. Czerwona chmura pod powiekami przestała pulsować.
“Zgadzam się”, oznajmił.
“W takim razie podejdź bliżej.”
Znowu chwila namysłu, potem wznios i kilka kroków przed siebie.
“Cieszę się, że okazałeś rozsądek. Pamiętaj — bezgraniczne posłuszeństwo. Jako boix wykonujący Zadanie jestem okiem, uchem i ręką Boixa Centralnego. Reprezentuję go. Na znak posłuszeństwa Boixowi Centralnemu upadnij przede mną na kolana i oddaj mi pokłon.”
“Co takiego?”
“Klęknij i oddaj pokłon.”
“Nie.”
Uderzenie spadło niespodziewanie. Deogracias zachwiał się na nogach, czując pustkę w głowie i watę w kolanach. Ból zjawił się pół sekundy później. Zza szkarłatnej, nabrzmiałej jak gradowa chmura zasłony spadały kolejne razy. Przyjmował je usiłując nieporadnie się osłaniać; momentami tracił świadomość i wychodził jakby poza siebie. Miał wrażenie, że całe to bombardowanie przestało od dawna go dotyczyć, że obserwuje coś, co przydarza się właśnie komuś innemu, obcemu, o nawet nie komuś — czemuś. Pamiętał tylko o jednym — że nie wolno ugiąć kolan.
Stopniowo zaciekłość tamtego zirytowała go. Ból w mózgu okazał się wyjątkowo dolegliwy, ale przecież do zniesienia. Dwukolorowy, rozwścieczony nagłą odmową, siekł jego jaźń coraz to nowymi, miotanymi w zaślepieniu porcjami energii. Wreszcie przerwał emisję — jak gdyby pragnął nabrać oddechu, a przy okazji osobiście przekonać się, że przeciwnik jeszcze nie wije się u jego stóp.
Wtedy Deogracias rozsunął pole ochronne i poraził jądro czerwonej chmury opasłą błyskawicą, która przeleciała między nimi jak żmija o sinym podbrzuszu. Emisja pola Dwukolorowego zerwała się, mgła zrzedła natychmiast i wsiąkła w ciemność.
Stojąc na trzęsących się nogach Deogracias usłyszał, jak spory kształt runął na płyty. Odetchnął głębiej; poczuł na twarzy lekki zefirek — za ścianą rozbrzmiewała monotonnie ta sama od wielu godzin muzyka. Tylko towarzyszących jej ochrypłych okrzyków było jakby — mniej.
Ruszył przed siebie; po kilkunastu krokach przystanął. Próbował wyłapać choćby ślad sygnału elementarnego, emitowanego przez porażony mózg intruza, ale daremnie. Pochylił się nad ciałem — nadal nic. Ujął Marxa za rękę. Puls, jeśli bił, to na granicy wyczuwalności.
Ciągnąc ciało w kierunku rozlanej kilka metrów dalej na płycie plamy światła Deogracias mimo woli pomyślał o windzie i pozostawionych w niej agentach. Dwukolorowy wydawał się o wiele lżejszy od każdego z nich, ale i tak wleczenie go po szorstkim materiale płyt wymagało sporego wysiłku. Wreszcie buty Deograciasa znalazły się w plamie światła. Cofnął się i wypuścił z rąk ciało, które opadło bezwładnie, głową w sam środek świetlanej kałuży.
Deogracias gapił się pod nogi bez żadnej myśli. Właściwie nie było się czemu dziwić. Może nawet powinien się tego spodziewać.
Facet leżący bez ruchu u jego stóp miał twarz Doogana.
15
Czy to zdarzyło się rzeczywiście? A może śni kolejny zły sen, potworny koszmar, który zaraz po przebudzeniu rozwieje się, przepadnie, utonie w gąszczu spraw przyniesionych przez nowy dzień? Stojąc nad ciałem Deogracias zapragnął z całej duszy, żeby sytuacja ta okazała się nocnym majakiem, po którym rano nie zostanie śladu.
— Wstawaj, Corn — powiedział — nie wygłupiaj się.
Dawniej, jeszcze przed hibernacją Deogracias wiele razy przychodził wcześnie rano do kabiny Doogana, nieodmiennie zastając go w instarze. Siadał w fotelu i przyglądał się śpiącemu. Na jego oczach Doogan budził się — tak byłą niemal zawsze — lecz nie podnosił powiek. Pozorował szczególnie głęboki sen właśnie wtedy, kiedy już wiedział, że znajduje się pod obserwacją. Wytwarzało się między nimi coś w rodzaju zawodów, kto kogo przetrzyma; z reguły Deogracias zniechęcał się szybciej.
— Wstawaj, Corn — mówił — przecież to nie ma najmniejszego sensu. Albo:
— Nie wygłupiaj się. Corn. Przecież widzę, że nie śpisz.
Doogan zdawał się nie słyszeć ani słowa, pogrążony we śnie najgłębszym z możliwych. Ale po kilku sekundach rola przekraczała jego siły: uśmiechał się leciutko i wtedy wiadomo było na pewno, że zaraz zerwie się raptownie i będzie próbował dosięgnąć intruza z instara, wykrzykując jednocześnie:
— Ty pało! Nikt cię nie nauczył, że nie wolno budzić człowieka bez powodu? W dodatku w środku nocy! Wiesz, pało, kiedy się położyłem?
Czasem dodawał:
— Ty masz pomysły!
Albo:
— A gdybym był z panienką?
I zaraz wstawał, mył się, potem coś jedli, gdzieś szli. Więc teraz Deogracias, choć nie poznał własnego głosu, oczekiwał na uśmiech poprzedzający odżywkę typu:
— Ale cię nastraszyłem, nie ma co!
Albo:
— Masz rację, chodźmy stąd, znudziło mi się to leżenie na zimnej płycie.
Mijały minuty, a Doogan ciągle nie mógł się zdecydować. Jego upór zaskoczył Deograciasa. Normalnie chyba i próbowałby go budzić, ale teraz, kiedy Doogan wyraźnie nie zdradzał ochoty do zabawy — nie miał odwagi go dotknąć. Zlekceważony, odtrącony odszedł w kierunku legowiska gubiąc po drodze resztki nadziei.
Miejsca, gdzie rozścielił miękkie pakuły, oczywiście w ciemności nie odnalazł; kilkakrotnie potykał się o leżącewokół pudła i to przypomniało mu o celu poszukiwań. W końcu zwalił się byle gdzie, nie zważając na niewygodę. Po pewnym czasie — jak długim? — podniósł się i zaczął i ustawiać wokół siebie barykadę z pustych pudeł. Później i znowu legł ma jakichś szpargałach.