— Kłaniam ci się nisko, czcigodny starcze — powiedziałeś. — Wieść niesie, żeś najmędrszy z mądrych, dlatego przyszedłem z odległych stron, aby prosić ciebie o radę.
Starzec słuchał i nie przerywał ci.
— Odkryłem w sobie silę tak wielką, że gdybym chciał, mógłbym odwalić błękitną czarę niebios, by zobaczyć, co jest dalej. Mógłbym zadzwonić w Księżyc, by jeszcze długo W noc dzwonił perliście i cicho. Mógłbym…
Przerwałeś, bo wydało ci się, że starzec wykonał jakiś niechętny ruch. Jakby nie całkiem, nie do końca wierzył w twoje zapewnienia.
— Mógłbym to wszystko, naprawdę! Wiem już wszystko i umiem co trzeba, więc mógłbym…
— Wszystkiego wiedzieć nie sposób — odezwał się starzec. — W poznaniu nie ma bariery. Kto ją widzi, ten za prawdziwą wiedzę przyjmuje ułudę.
— Ale ja naprawdę mogę wszystko! Posiadłem władzę nad słowem, ostateczną i doskonałą. Słowo usłucha mnie zawsze i we wszystkim, i powie wszystko, co tylko mu rozkażę.
— O co chciałeś mnie zapytać, synu?
— Mistrzu, to twoje dzieło, prawda?
Skinął głową. Otworzyłeś księgę w oznaczonym uprzednio miejscu i przeczytałeś: “Ten, kto odkrył w sobie niezmierzoną siłę, zdolną potrząsać ziemią i przelewać oceany, niech jej używa należycie i roztropnie, dla dobra świata i ludzi. Niech w ten sposób dowiedzie, iż godzien był tak znakomitego wyróżnienia.”
— Cóż zatem za zastosowania widzisz, starcze, dla mojej siły?
Starzec kiwał się sennie na kamieniu. Przymknął oczy i zdawał się nie słyszeć pytania. A kiedy wreszcie odpowiedział, jego głos był cichy jak szmer przesypującego się w klepsydrach czasu, i była w tym glosie mądrość wszystkich wieków.
— Najpierw musisz przekonać się o prawdziwości swojego odkrycia. Możesz to uczynić jakkolwiek, dowolnie i oryginalnie, byłeś zdołał uzyskać pewność. Kiedy już będziesz pewien, sam zobaczysz, ile jest do zrobienia.
To powiedziawszy zamilkł. Darmo krzyczałeś, że masz tę pewność od dawna — starzec siedział jak kamienna figurka; słońce przesuwało się po nieboskłonie, twój cień stawał się coraz dłuższy, aż wreszcie zrozumiałeś, że nie dowiesz się niczego więcej. Odchodząc spojrzałeś jeszcze za siebie: starzec siedział nieporuszony, zachodzące słońce czerwieniło i wyzłacało fałdy jego szat. Zapamiętałeś dobrze ten obrazek.
Odszedłeś do swego domu i tam, za drewnianym stołem pełnym kartek czystych i zapisanych, szukałeś potwierdzenia własnej wielkości. Nie miał racji siwy starzec, chyba przez pomyłkę nazwano go najmędrszym z mądrych. Twoje dzieła przyniosły ci sławę i bogactwo. Świat leżał u twoich stóp i pozwalał się tobie deptać, wzdychając z lubością. Piękne kobiety szalały za tobą, zabiegali o twoje względy możni tego świata. Pewnego dnia, będąc przypadkiem w tamtej okolicy, znowu wybrałeś się do siwego starca, aby powiedzieć mu, że pochopnie zwątpił w twoje możliwości, ale nie zastałeś go na miejscu. Kamień był pusty, czarny i chropowaty, jakby bardziej wrosły w ziemię i przez to mniejszy, spalony słońcem i porzeźbiony przez deszcze, ale ciągle wydawał się wygodny i gotów do ulżenia zmęczonemu wędrowcowi. Patrzyłeś na ten kamień dławiąc w sobie chęć zajęcia tronu siwego starca. Odchodziłeś z żalem, ale jeszcze miałeś coś do wyjaśnienia, na nowo obudziły się w tobie stare wątpliwości, które zaczęły cię niepokoić systematycznie od czasu rozmowy ze starcem. Miałeś do zweryfikowania sądy jego i własne, bo przecież na dobrą sprawę nigdy nie uzyskałeś pewności, że obdarzono cię tą silą i tą wiedzą, którą wmawiałeś najpierw w siebie, a potem w mędrca na samotnym głazie.
Wróciłeś do domu i usiadłeś przy starym drewnianym stole. Siedziałeś długo. Zapadł mrok, niebo spojrzało przez okno tysiącem złotych oczu, a ty siedziałeś niepocieszony, aż przypadkiem uniósłszy głowę natrafiłeś na gwiezdne spojrzenie nieba i odczytałeś zawarte w nim wyzwanie. Wyjąłeś pióro i paczkę nowego, czystego papieru na znak, że wyzwanie przyjmujesz, a potem po raz pierwszy zanurzyłeś pióro w kałamarzu. Zacząłeś pisać — i pisałeś tak dobrze, jak za najlepszych swoich czasów, a może nawet lepiej. Za oknem wędrowały gwiazdy, czytały zapisane kartki i odchodziły za okienną ramę, a na ich miejsce pojawiały się ciągłe nowe i nowe.
Skończyłeś wreszcie. Odłożyłeś pióro, żeby spojrzeć na gwiazdy i odczytać werdykt. Patrzyłeś długo, z niedowierzaniem, twoje palce bez udziału świadomości przekładały zapisane kartki, a ty ciągłe nie mogłeś uwierzyć. Lecz jeszcze byłeś mocny. Chór gwiazd ciągłe wirował złociście nad twoją, głową, gdy przysunąłeś ku sobie nowy stos papieru. Świeca kończyła się, więc zapaliłeś nową. ł znów twoje pióro odbywało długie wędrówki w poprzek arkuszy, znacząc drogę pokręconymi linijkami pisma.
Tym razem poszło ci znacznie lepiej. Byłeś z siebie zadowolony nie mniej niż ostatnim razem, lecz wystarczyło jedno spojrzenie w okno, byś zrozumiał, że gwiazdy są inne od tych, o których opowiedziałeś, że inny jest świat, inni ludzie od tych, których ty opisałeś. Wstałeś od stołu i jąłeś spacerować wielkimi krokami wśród tak dobrze znanych ci sprzętów, szukając takiego, który by cię pocieszył, ale tej nocy wszystkie cię zdradziły. Nie znalazłeś ani jednego, co chciałby nadal być twoim przyjacielem i wierzyć w twoje opowieści.
Zanim ponownie za siadłeś do stołu, napiłeś się wódki z płaskiej butelki. Opierając się dłońmi o parapet wychyliłeś się za okno. Noc stała nad miastem, cicha i spokojna, ludzie spali w swoich domach. Nikt nie śnił o tobie, nie wiedział o twoich zmaganiach. Świat cię opuścił, stał z boku i oczekiwał wyniku z zagadkowym uśmiechem na twarzy.
Usiadłeś ciężko na starym zydlu, który służył ci wiernie od wielu lat. Umoczyłeś pióro i znowu puściłeś je w ruch, zamieniając czyste arkusze w zapisane. Stos czystych kartek topniał jak wosk świecy. Skostniały od chłodu zbliżającego się poranka zmieniałeś przed sobą arkusze, póki nie zapisałeś wszystkich. Odłożyłeś pióro, zamknąłeś oczy. Nawet nie musiałeś patrzeć na gwiazdy, by zrozumieć, że po raz trzeci przegrałeś. Wstając potrąciłeś kałamarz i reszta atramentu popłynęła żwawo po blacie do samego brzegu, zawahała się przez moment, nabrzmiała i jęła skapywać ciężkimi jak łzy kroplami na podłogę. Gwiazdy z szarym westchnieniem zaczęły się osypywać za horyzont.
Pod powiekami paliło cię z niewyspania. Wyszedłeś z domu i podążyłeś ulicami miasta wdychając rześkie powietrze poranka. Z każdym krokiem budziło się w tobie nowe pojmowanie świata, nowe rozumienie życia, podziw dla starca i przeświadczenie o własnej niemocy, i wtedy dopiero poczułeś prawdziwą siłę. Wtedy dopiero miałbyś prawo wypowiedzieć te kilka słów, które wypowiedziałeś o tyle za wcześnie przed starcem siedzącym na kamieniu. Dotknąłeś twarzy: była porośnięta długą, siwą brodą. Uśmiechnąłeś się, choć twoja oszołomiona ręka nadal nie wierzyła. Uśmiechnąłeś się. Tej nocy zrozumiałeś przecież tak wiele.
Niebawem zająłeś kamień siwego starca — sam stary i siwy. Byłeś coraz bardziej sławny, zaczęto cię nazywać najmądrzejszym z filozofów. Różni ludzie odwiedzali cię prosząc o rady. Dawałeś im hojnie. Aż pewnego razu, gdy wygrzewałeś się w słońcu, dostrzegłeś zbliżającego się drogą młodego wędrowca w okrytej kurzem odzieży, z grubym foliałem pod pachą. Śledziłeś go spod przymrużonych powiek, ponieważ wiedziałeś, że idzie do ciebie. Na jego twarzy malowała się twoja pewność siebie — ta sprzed iluś tam lat. W tomie, który dźwigał, rozpoznałeś własne dzieło.