— Werner — powiedział. — Niech skonam. Werner! Oczy Wernera zrobiły się okrągłe ze zdumienia.
— Idź swoją drogą, dziadku — powiedział błyskawicznie taksując intruza — a mnie pozwól pójść moją. Pewnie potrzebujesz pieniędzy? To jeszcze nie powód do zawarcia znajomości.
— Werner, ja tylko…
Ale Werner już zniknął w tłumie. Deogracias powlókł się powoli w przeciwną stronę. Obce, odpychające twarze przechodniów. Przysiadł na skraju pasażu. Zaczęło się ściemniać, błysnęły oświetlacze. Spostrzegł — dopiero teraz — że większość przechodzących odziana jest w czarne kurtki z błyszczącego materiału i lekkie srebrzyste hełmy, idealnie dopasowane do czaszek. Zapytał o to siedzącą nie opodal kobietę.
— Nowa moda — rzekła spiesznie. — “Styl Dwukolorowych”.
— Proszę?
— Taka nazwa — rzuciła gniewnie, wstała i szybko odeszła.
Kilka metrów dalej młody człowiek z gitarą zawodził ochrypłym głosem dziką, niespokojną melodię. Deogracias wytężył słuch, lecz nie rozróżniał słów — gitarzyście, oszołomionemu halucynatorami lub alkoholem konwencjonalnym, najwyraźniej nie zależało na słuchaczach. Śpiewał dla siebie, bełkotliwie i brzydko.
Deogracias pomyślał o krainie rozbuchanej zieleni, o ludziach i zwierzętach żyjących nad czystą wodą, obok pylistej drogi, po której od wieków nie przejechał nawet wóz zaprzężony w woły. Melodia pijanego gitarzysty powstała w mózgu człowieka, który spędził w zamknięciu cale życie, lecz przeczuwał niejasno istnienie przestrzeni, prawdziwego nieba nad głową, autentycznego wiatru i deszczu — tęsknił do swej wizji wbrew całej dosłowności dotychczasowych doświadczeń. Świat, o którym śpiewał gitarzysta, istniał naprawdę. Deogracias zapragnął znaleźć się tam znowu, bez względu na wszystko.
Muzyka szarpała nerwy, Deogracias słuchając jej poczuł dreszcze. Urwała się niespodziewanie, śpiewak zwiesił głowę na piersi. Wydawało się, że zasnął.
Ludzie w błyszczących kurtkach i hełmach, które wyglądały jak pomalowane srebrną farbą szczyty czaszek, tasowali się na pasażu omywani bladym światłem. Patrząc na nich Deogracias doznał wrażenia, że coś naraz rozświetliło się w jego mózgu. Pojął przeraźliwie jasno, że Boskersq miał rację: nigdy nie należał do tych ludzi, nie był do nich podobny, nie nadawał się do panopticum obwarowanego ze wszystkich stron niemożnościami. Podobnie jak odurzony alkonem gitarzysta.
“Czemu tak urządzony jest świat, że zawsze daje mniej, niż obiecuje? — zapytał Deogracias gitarzystę. — Czemu, kiedy już zezwala na wybór, zawsze jest to wybór między złem a złem?”
Gitarzysta ocknął się, uderzył w struny, zaśpiewał. Tym razem Deogracias zrozumiał go bez trudu.
W jednej chwili podjął decyzję i zaakceptował ją. Zaskoczyła go łatwość, z jaką to przyszło. Prawie poczuł ową cudowną lekkość, jaką towarzyszy lewitacji. “Boskersq — zawołał przez ściany »Dziesięciornicy« ku gwiazdom — zdecydowałem się. Jestem gotów.”
Świat jakby cofnął mu się w oczach. Ruchliwy tłum wahnął się, popłynął w dół i znikł, przesłonięty burtą statku. Był na zewnątrz, w warunkach dla ludzkiego organizmu zabójczych — a jednak nie czuł przerażenia. Potężne cielsko statku odpychało go od siebie, malejąc z sekundy na sekundę, wtapiając się w czarny firmament. Duża piłka. Mała piłka. Krążek wielkości monety. Srebrna kropka — jedna z miliona.
Poczuł za plecami światło Białej Kuli. “Dziesięciornica” — srebrna iskra wpięta w kosmiczną czerń — przestała się oddalać.
“Śpijcie, zwycięzcy.”
Zaledwie to pomyślał, srebrna iskra na firmamencie zgasła jak zdmuchnięta.
lipiec 1976 — czerwiec 1978
Myślenice — Warszawa