Выбрать главу

– Kurwa, do gipsu? W przyszłym tygodniu miałem jechać na zawody…

Ale chyba nie dość groźnie to zabrzmiało, w dodatku doktorek może zapytać, o jakie zawody chodzi, to dobry pretekst, żeby rozpocząć dłuższą rozmowę, nawiązać znajomość, Piękniś sam sobie nie wierzy, że taki się zrobił przy doktorku niebrutalny, właściwie mu się podłożył, lepiej już wyjść stąd ze skierowaniem, na wszelki wypadek zamykając drzwi mocniej, trzaskając nimi właściwie, aż kobity w poczekalni łypną na niego niesympatycznie.

– I co sie gapisz, stara rozklapicho?!

Piękniś poza gabinetem Adama znów jest swój, udało mu się do siebie wrócić.

Magnetofon daje czadu na pełny regulator, chłopaki tańczą do pokahontas, a Piękniś stoi jak ten chuj i może się tylko przyglądać, dla niego już jest po zawodach, a niechby mu który coś głupiego powiedział, jebnie mu z gipsu i nos połamie. Piękniś wygląda na złego, a jest jeszcze gorszy: ani zawodów, ani jumy, do niczego się nie nadaje, chłopaki wolą go nie prowokować, pocieszyć też się nie da za bardzo, bo nie ręka złamana go boli najbardziej, nie żebra potłuczone, kontuzje to normalka, Pięknisia coś gryzie głębiej, chłopaki nie wnikają, chłopaki tańczą. Piękniś jest bardziej niż zły, i to na siebie, żebra go bolą przy głębokich wdechach, akurat teraz musiało mu się zebrać na wzdychanie, nie może dłużej wytrzymać tych akrobacji, chłopaki jadą po mistrzostwo, nigdy jeszcze nie byli tacy dobrzy, Kolo, od kiedy zapuścił dredy, kręci się na głowie jak pojebany; Piękniś zostawia swoją kompanię, wychodzi na ulicę, patrzy na ludzi, rozgląda się, szuka (kogo szukasz, Pięknisiu, nie wstydź się, powiedz); Piękniś zaczyna się siebie bać, bo jego skóra tęskni (za kim tęskni, nie bój się, odpowiedz), twardy to Piękniś jest już tylko w gipsie, rozkołatał się, rozpulsował, rozszamotał, mnie w kieszeni karteczkę z adresem i telefonem, którą zostawił mu na wypadek, gdyby coś (kto ci ją zostawił, Pięknisiu, wyciągnij, pokaż nam, przeczytajmy), doktorek, który ma na imię Adam; Piękniś jeszcze raz sprawdza adres.

Adam wraca po dyżurze, nie jest zbyt spostrzegawczy, gdzie spojrzy, widzi pościel, w niej, umęczony, niebawem się zagrzebie, już nawet po pieczywo nie zachodzi, już nawet o Pięknisiu nie ma siły myśleć, właśnie o to chodziło: tak się zaharować, żeby nie mieć siły myśleć o chłopcu, o mężczyźnie, którego opatulił raczej, niż opatrzył, osobiście, ciałosiernie i miłościowo owijając bandażem tors hardy i uległy zarazem, i choć żegnając się z chłopcem, pozwolił sobie zostawić mu adres i telefon, w razie gdyby coś, znaczy, się działo, wie, że póki Piękniś się nie zrośnie, Adam nie będzie miał okazji, żeby go spotkać. Mógłby jeszcze liczyć na łut szczęścia, po to przecież wynajął mieszkanie w dzielnicy niesławnej, w tym nie bardzo podłym mieście wyszukał najbardziej parszywy dystrykt, dzielnicę pełną rozbrykanych chłopców i nieprzytomnie pijanych mężczyzn, wcale nie tak blisko szpitala, ale tanio i z większym niż gdzie indziej prawdopodobieństwem natknięcia się na chłopca, a nawet mężczyznę, teraz już zwanego przez nas Pięknisiem. Oto i natknąłby się, łut szczęścia dziś mu dopisuje, natknąłby się, gdyby zauważył, że Piękniś z wymiętą karteczką w kieszeni nie tak znów doskonale się schował w bramie sąsiedniej kamienicy, wpasował się po prostu dość sprytnie we wnękę, zdolność mimikry jest jedną z przydatniejszych umiejętności w jego profesji, Piękniś jest zdolnym złodziejem, ale to na co dzień, dzisiaj jest nieśmiałym chłopcem, a nawet mężczyzną, który zaczaił się po to, żeby niby przypadkiem wpaść na doktorka wracającego z pracy, z aga dać, a potem sam nie wie, co dalej, jeszcze nic nie wymyślił, ciężko mu się myśli, przez ten gorsecik z bandaży nie może nabrać głębszego oddechu, o właśnie, zapyta go, czy może to zdjąć albo chociaż poluzować; zapytałby, gdyby został zauważony. Adam mija go i dochodzi do swojej kamienicy, nie ma nawet siły pogadać z sąsiadem, który uparapeciwszy się, na dobre czeka słowo; sąsiad całe dnie spędza na parapetingu, aktualnie na bezrobociu ma dużo czasu, żeby obserwować ulicę, mości sobie poduchę i patrzy, czasem zmienia go żona obecnie bezrobotna, bywa, że razem się w oknie usadawiają, kiedy młody w szkole i nie ma przy nim roboty, wolą tak z okna niż przy telewizorze, w telewizji nic ciekawego nie leci, same powtórki, kiepskie seriale, w których nieprawdziwi policjanci gonią nieprawdziwych złodziei, bandytów i morderców, oni to mają z okna na żywo i bez abonamentu, policja jest jak najbardziej prawdziwa, zapuszcza się tu z rzadka i niechętnie, a już w życiu nikt nie widział policjanta biegającego, biegający policjant to jest amerykańskie kino, w tej dzielnicy policjanci boją się wysiąść z auta, patrol polega na tym, by tak kluczyć ulicami, żeby nie wpaść na jakieś wykroczenie, a już uchowaj boże przestępstwo, w tej dzielnicy policjanci reagują na zgłoszenia niechętnie i niespiesznie, z jedynki na dwójkę i bez koguta, może tymczasem wszystko się ułoży, ten pan jednak nie wyrzuci tamtej pani z okna, wrzaski dziecka za ścianą ucichną, ci, którzy kogoś tam bili na skwerze przestaną w porę kopać i rozejdą się, ten, którego skopano, zdąży się pozbierać i wrócić do domu, a jeśli stracił przytomność, to przede wszystkim sprawa pogotowia, przecież nieprzytomnego nie będą przesłuchiwać; gdyby policjanci reagowali w porę na każde zgłoszenie w tej dzielnicy, drastycznie spadłyby im statystyki wykrywalności, reagować pospiesznie tym bardziej nie mają zamiaru, kto by chciał za takie pieniądze narażać życie. Sąsiad zwraca uwagę na kilku tymczasowo trzeźwych i przytomnych mężczyzn, wtaczających właz ze studzienki kanalizacyjnej na wózek i uciekających z nim pospiesznie:

– Tera już nawet w bioły dziyń guliki kradnom, pierony. Potym człowiek bydzie szoł po ćmoku do dom i jeszcze szłapa złamie.

Kiedy żona sąsiada jest akurat czymś zajęta wewnątrz mieszkania, sąsiad relacjonuje jej na bieżąco wszystkie uliczne atrakcje. Brak atrakcji także.

– Pitli. Tyn młody doktór już prziszoł do dom. Jo go nawet lubia, ty wiys, że łon nie kurzy, ale cygarety nosi, jakby fto łod niego chcioł. Terozki ni ma nikogo, ino tyn pies zaś loto, tyn ślepy na jedne oko. Wonio nom w bramie, zaś musieli najscać te bajtle. Synek łod Majzlów z balom idzie bez ulica, chyba do nos, po modego. Niy, poszoł kaj indzij.

Żona sąsiada akurat pom aga synkowi w zadaniu z matematyki, no dobrze, nie pom aga, tylko nadzoruje wykonanie, sama nie ma zielonego pojęcia, o co chodzi w trygonometrii, synek już skończył dwie klasy więcej od niej, i bardzo dobrze, chodzi do szkoły, żeby z niej wyjść na ludzi, trzeba go pilnować, na razie dobrze mu idzie, żona sąsiada lubi chodzić na wywiadówki, bo chociaż te wszystkie mamunie lalunie przychodzą prosto z galerii handlowej wysztafirowane na zicher, to jej synek ma lepsze oceny od ich pociech, nawet doucza słabszych, jak pani kazała, niedługo będzie zarabiał na korepetycjach więcej, niż oni mają z zasiłku; teraz się rozproszył, bo ten od Majzlów z piłką

– Mamo, moga iś naplac?

– Zadanie mosz, zrobisz, to pódziesz.

– Mama, potym łodrobia…

– Ty pieroński podciepie, niy rozumiesz, co sie do ciebie godo?! Łodrabiej to bez godki, bo bydziesz mioł tygodniowo sztuba!

Syn zaczyna chlipać, przecież dopiero co wrócił ze szkoły, przydałoby mu się trochę odpoczynku, matka siedzi cały dzień i się nudzi, więc nie zna zmęczenia, ojciec okazuje się pojętniejszy: