Выбрать главу

– Dej mu pokój. Jak bydziesz po nim ryceć, to nic nie zrozumi. Puć sam, synek.

Mały natychmiast z głośnym szurnięciem odsuwa krzesło i podbiega do ojca; a ten nie opuszczając stanowiska obserwacyjnego, wyjmuje z kieszeni parę monet.

– Kopnij mi sie po fajranty, za reszta kup bombony.

Dzieciakowi nie trzeba dwa razy powtarzać, biegiem omija matkę, która próbuje go złapać, a potem wrzeszczy na męża (jej imponujący sopran marnuje się w tej norze; cała ulica w jednej chwili zamyka okna):

– Kaj ty go do sklepu wysyłosz, jak łon zadanie mo na jutro i nic ta łam aga nie umi!!!

Dość już tej drugoplanowej sceny, w montażu i tak się to zetnie, dodajmy tylko, że dzieciak w drodze do sklepu wpada na okropnie rozeźlonego Pięknisia (doktorek cię minął, Pięknisiu, i nawet nie skinął głową, nie przywitał się, jesteś zmartwiony, próbujesz dociec, czy zrobił to specjalnie, czy po prostu cię nie zauważył, na wszelki wypadek się gniewasz). Piękniś demonstruje żelazny uścisk zdrowej ręki, podnosi dzieciaka za kołnierz i trzyma nad ziemią majtającego nogami, próbującego się wyswobodzić:

– Łostow mie, leca po cygarety starymu!

(Pięknisiu, nie wyżywaj się na nieletnich, marnujesz czas, Adam dopiero wszedł do domu, może jeszcze nie zasnął.)

– Jak charkniesz dalej ode mnie, to cie puszcza.

Piękniś stawia chłopaka na chodnik, pociąga nosem i odkrztusza ciężką flegmę z najodleglejszych głębi zatok, wreszcie z impetem wypluwa ją na drugą stronę ulicy, prawie sięgając przeciwległego krawężnika; dzieciak jest sprytniejszy, żaden glut nie może się równać ze starą gumą do żucia, dzieciak chomikuje po kieszeniach różne nieprzydatne świństwa, guma już dawno zaschła w twardą kulkę, no i proszę, teraz wystrzeliła z jego ust jak pocisk armatni, przeciwległy chodnik został zdobyty, wolność odzyskana, można biec do sklepu po tanie papierosy i kupić nową gumę.

Piękniś wychodzi z ukrycia, sąsiad zajęty jest uciszaniem żony, zamknął okno, a mimo to jazgot słychać wyraźnie, potok wyzwisk jest upierdliwy jak freejazzowe solo nieudolnego saksofonisty, który przedęciami nadrabia braki techniczne, wrzask wydostaje się przez rozedrgane szyby, sąsiad odszczekuje itd., w każdym razie Piękniś może przez chwilę niepostrzeżenie stanąć pod kamienicą Adama i spojrzeć w stronę okien na piętrze, w których niczego nie widać; zagwizdałby, ale nie chce zwracać na siebie uwagi, lepiej od razu wejdzie do środka.

Adam spałby już, gdyby nie Matka, która zadzwoniła, dopytuje się, uspokaja, mówi o tęsknocie. Adam przysypia ze słuchawką przy uchu, już bez butów, bez skarpet, spodnie ściągając, niechże już mama wygada się do końca i da mu wreszcie zasnąć po dyżurze, ale ona jeszcze tylko to, acha i jeszcze o tamtym zapomniała, no i koniecznie musi mu powiedzieć, że już wytłumaczyła Ojcu, już go udobruchała, on się nie gniewa wcale, wie, że trzeba ambicje syna uszanować, domek przecie się nie zmarnuje, czekał będzie, no więc, Adasiu, ty nam powiedz, kiedy najlepiej do ciebie przyjechać, przywieźliby my tobie co dobrego i posprzątałabym ci, wyprasowała, ty takimi rzeczami na pewno zajmować się czasu nie masz, to kiedy możem odwiedzić cię w tym mieście… Adam mówi, że mu wszystko jedno, ale mówi to już właściwie przez sen, Matka pyta, ale wszystko jedno to znaczy kiedy, lepiej rano czy po południu, a może w niedzielę, Adamowi naprawdę jest już wszystko jedno, nie wie nawet, czy rzeczywiście słyszy pukanie do drzwi, czy tylko mu się to śniło, nie ma już sił rozmawiać (pukanie się powtarza, wyraźniejsze od snu), Adam wstaje, lunatycznie do drzwi podchodzi, otwiera, staje twarzą w twarz z Pięknisiem.

Już nie jest śpiący.

5

Dopóki Żonie nie zachce się wyjść z łóżka, zapukać do drzwi i upomnieć o Roberta, łazienka jest jednym z niewielu miejsc niezakłóconego odosobnienia na terenie domu. Prysznic słychać przez drzwi; Robert już dawno się umył, teraz po prostu siedzi, zbiera i przegląda myśli z ostatnich kilkunastu godzin, z niepokojem zauważa, że wszystkie skupiają się wokół jego stanu zdrowia, są ciężkie, bo obrosły niedobrymi przeczuciami. Prysznic marnuje wodę, Robert próbuje myśleć o zmarnowanym życiu, właśnie przypomniał sobie, że jest śmiertelny; śmierć też o nim myśli. Robert nie boi się śmierci, tylko choroby, szpitala, smrodu środków dezynfekcyjnych w pokoju zabiegowym, na bloku operacyjnym, w ambulatorium, boi się sinobiałej i sztywnej poszwy na szpitalnym kocu, słoika z kompotem, którego nie będzie mógł wypić; najbardziej boi się bólu. Ból już się zapowiadał, dawał mu sygnały, ostrzegał, wysyłał forpocztę, sprawdzał jego wytrzymałość, za każdym razem pozwalając sobie na więcej, nawet przed chwilą pod prysznicem wykonał próbną eksplozję gdzieś w kręgosłupie, ale co tam, przecież każdego czasem trochę w krzyżu łamie. Robert poznał już pierwiosnki bólu, boi się, że lada moment wszystko w nim boleśnie zakwitnie. Próbuje sobie wyobrazić siebie we władaniu cierpienia, swoją walkę o prawo do bezbolesności; czy do tego można się przyzwyczaić? Czy ból okaże się stały, nieznośny, dyktatorski, nieznoszący sprzeciwu, czy zemnie go do szczętu w kilka chwil na łożu boleści? Robert boi się guzików przy łóżku, których używają cierpiący, żeby zadzwonić po pielęgniarkę; dzwonią, a potem modlą się, żeby przyszła od razu z zastrzykiem, wiedząc o co im chodzi, bo dyżur może mieć jedna z tych młodych, która najpierw przyjdzie i zapyta „Co panu jest? Ach, boli? Dobrze, zaraz panu dam zastrzyk”, a potem będzie musiała jeszcze raz pokonać drogę od łóżka do dyżurki, znaleźć lek, przygotować iniekcję i wrócić, a to wszystko przecież trwa minutami, minutami spazmatycznego miętoszenia prześcieradła; Robert boi się minut, podczas których cały będzie oddany bólowi, tak że nawet nie jęknie, bo będzie się bał, że bólowi się jego jęki nie spodobają, że się za karę nasili; jęczeć można dopiero wtedy, kiedy zastrzyk zaczyna działać i czuje się, że ból mówi „tymczasem” (to jest właśnie najgorsze, śmiertelnie chorzy nie jęczą z bólu, tylko z żalu, że ból nigdy nie mówi „żegnaj”, zawsze „tymczasem”, „na razie”, „bywaj”; „bywaj” to najperfidniejsze z pożegnań, ból wie, że śmiertelnie chorzy już nie są, tylko bywają; zdrowi żyją ciągle, chorzy tylko w czasie przejaśnień, ich życie pękło, czas przejaśnień jest czasem zbierania coraz drobniejszych fragmentów, prób ich sklejenia; śmiertelnie chorzy są zdrowi tylko we fragmentach, w kawałkach, już się nie zdarzy, żeby wszystkie ich fragmenty były jednocześnie gotowe do życia, ale zdarzą się chwile, w których przypadkiem większość z nich jest jednocześnie zmobilizowana – wtedy czują coś na kształt ulgi). Robert szuka wyjścia z celi złych przeczuć, w końcu wyrok jeszcze nie zapadł, ostateczna konsultacja ze specjalistą ma nastąpić za kilkadziesiąt godzin, przez tych kilkadziesiąt godzin, jakkolwiek czułby się niezdrowo, chorowicie, a nawet śmiertelnie słabo, wciąż jeszcze jest po stronie świata zdrowych; dopóki nie wie niczego na pewno, póki ostatni z nieciekawych wyników nie został dokładnie przeanalizowany i dołączony jako dowód przeciwko niemu, jest jeszcze po stronie życia. Nawet jeśli jest nieuleczalnie chory, Żona czeka na niego w łóżku – i być może właśnie teraz nadarza się jedyna w swoim rodzaju okazja, by został szczęśliwym ojcem, a raczej, by istota, której da życie, otrzymała też gwarancję szczęśliwego dzieciństwa. Od kiedy opuścił piekielny dom rodziców (o których sza), Robert nie rozmawiał ze swoim ojcem, dopóki ten nie umarł; martwy ojciec nie przerywa, nie wchodzi w słowo po to, żeby je podeptać, martwy ojciec słucha i milczy jak grób, w którym go złożono; od kiedy opuścił piekielny dom (sza), Robert jest przekonany, że najlepiej ze swymi ojcami dogadują się pogrobowcy.