Выбрать главу

– Znowu mnie cytują – dziś Teść jest bardzo zadowolony, wczoraj był w dobrej formie, nie dość, że wyjątkowo błyskotliwie przemawiał w sejmie (większość posłów z jego ugrupowania ma kłopoty z wdzięcznym formułowaniem myśli, więc uciekają się do jego wrodzonych zdolności oratorskich, Teść jest etatowym wykonawcą przemówień, głosem swojej partii, dobrze wypada w mediach, nie da się go wytrącić z równowagi), to jeszcze dodał trzy grosze w kuluarach, tam zawsze mówi to, czego mu nie wypada powiedzieć z trybuny, ale dziennikarze właśnie na te jego nieoficjalne wypowiedzi liczą najbardziej, cytują go jako posła, który zastrzegł sobie anonimowość, ale i tak wszystkim wiadomo, o kogo chodzi, Teść jako poseł, który zastrzegł sobie anonimowość, jest ulubieńcem mediów, dostał już propozycję od kilku poważnych wydawnictw, żeby jego wypowiedzi ukazały się jako książka pod tytułem Poseł, który zastrzegł sobie anonimowość, ale Teść na razie się nie zgadza, jeszcze poczeka, nie chce stwarzać konkurencji zięciowi, w końcu to Robert jest pisarzem. Tymczasem więc Teść czyta swoją wyjątkowo błyskotliwą anonimową wypowiedź na głos, a Teściowa, która już dopilnowała porannej harmonii, podała śniadanie i poprawiła mężowi krawat, zaczyna być złośliwa:

– No ale dlaczego znowu tylko nieoficjalnie, czemu nie po nazwisku? To jest brak odwagi osobistej. To jest dowód na nieczyste sumienie. To jest najgorszy rodzaj tchórzostwa i konformizmu. Ojciec dobrodziej zawsze mówi wprost i bez ogródek, nie boi się, że ktoś będzie kręcił nosem. Wystarczy zacząć służyć Prawdzie i człowiek od razu przestaje się czegokolwiek bać; może byś tak kiedyś spróbował?

Teść i te bzdety wprost z radyjka przejęte puściłby mimo uszu i nie skomentował, ale Robert siedzi przy stole, właśnie dojada śniadanie i przysłuchuje się, Teść przy Robercie musi pozostać panem sytuacji, dlatego odpowiada:

– Moja droga, dyplomatyka wym aga, żeby pewne treści do pewnego czasu wygłaszać anonimowo. Chodzi o to, żeby społeczeństwo pierwsze się pod nimi podpisało.

I zanim Teściowa zdąży coś znowu palnąć, Teść zmienia temat, pyta Roberta uprzejmie, ale stanowczo (jak powiada, nigdy by do niczego nie doszedł w życiu, a zwłaszcza polityce, gdyby nie uprzejma stanowczość):

– No a jak tam idzie pisanie?

– Nijak. Nie mam natchnienia.

– Natchnienie to jest potrzebne poetom. Gdyby ci brakowało pomysłów, mógłbym pomóc…

– Nie mówię, że nie mam pomysłów. Po prostu nie mogę pisać.

– Co to znaczy? Co to za jakieś ciamkanie, cackanie się ze sobą? Weź się w garść, przysiądź fałdu; przecież masz talent…

– Przykro mi. Nie mogę. Słowa mi się zmęczyły.

Robert odchrząkuje, nie kończy śniadania, dopija kawę, dziękuje, wstaje od stołu i zmierza do wyjścia. Teść jest wściekły, nie znosi takiego rozmemłania, aktywny polityk nie może pojąć artysty w stanie spoczynku, czynny działacz jest rozdrażniony bezczynnością twórcy, wszak twórca powinien być wytwórcą. Teść ma jeszcze nadzieję, że to tylko taka kokieteria, może Robert sobie niespiesznie skrobie jakąś wielką powieść, ale ją chomikuje, woli to utrzymać w tajemnicy, tak, na pewno tak właśnie się dzieje, przecież córka go przekonywała, że Robert jest geniuszem i na pewno w niedługim czasie dostanie Nagrodę Nobla, co przysporzy Teściowi nadzwyczajnej estymy, wyhodować pod własnym dachem noblistę to nie przelewki, trzeba tylko cierpliwie czekać, doglądać, stworzyć cieplarniane warunki, po to przecież załatwił mu tę ciepłą i niewym aga jącą posadkę, żeby Robert miał kilka godzin świętego spokoju dziennie, geniusze są trudni, kapryśni i chimeryczni, Robert na pewno coś pisze, tylko nie chce zapeszyć; dość spekulacji, trzeba to sprawdzić, jeszcze raz wyśle do niego dziewuchę na przeszpiegi, i niech nie wraca z pustymi rękami, bo ją zwolni.

Robert jest bezradny, siedzi w suterenie, gapi się w ekran komputera i nie chce zacząć pisać, bo jedyne, co przychodzi mu do głowy, to powieść o pisarzu, który nie może napisać powieści; pisanie o niemożności pisania to najczęściej ostatni gwóźdź do trumny pisarza niemogącego pisać. Robert nie chce być pisarzem w kryzysie, w ogóle nie chce być pisarzem, chce, żeby pisało mu się samo, jak kiedyś, niezauważalnie, bez wysiłku; kiedy tylko zauważa, że napisał kilka zdań powieści, której bohaterem uczynił pisarza w kryzysie, natychmiast kasuje cały tekst (zawsze backspace, nigdy delete, Robert podświadomie kieruje się za strzałką w lewo, przeczuwa, że to dobry kierunek; niech no tylko Teść się o tym dowie).

Robert patrzy w okno z widokiem na nogi i przypomina sobie, co powiedział mu stary mistrz, kiedy jeszcze ścieżki Roberta nie były sprawdzane z domowej wieży kontrolnej, kiedy jeszcze nie musiał ubiegać się o zezwolenie na zmianę trasy, kiedy jeszcze zachodził do ludzi, z którymi mógł sobie porozmawiać, nie tylko pogadać; Robert jest wygłodniały rozmowy, na co dzień słyszy wokół siebie tylko gadkę. Niestety, w suterenie sądowego archiwum nie ma z kim porozmawiać, jest za to na co popatrzeć, jeśli się przytrafi dzień ciepły, taki jak dziś. Robert przypomina sobie słowa starego mistrza, które usłyszał w odpowiedzi na pytanie, co robić, żeby się samo pisało. „Genius loci, chłopcze, potrzebny ci genius loci, artysta musi znaleźć swoje miejsce, takie, w którym zawrze przymierze z duchami, w którym zrozumie się bez słów z duchem stołu, duchem krzesła, duchem filiżanki z poranną kawą; powinieneś, chłopcze, unikać miejsc bezdusznych. Z tego, co mi opowiedziałeś, wynika, że mieszkasz w miejscu bezdusznym; choćbyś natężał wszystkie zmysły, zawsze będziesz czuł, jakby ci kto głowę opasał turbanem tłumiącym myśli, wszystkie one zdadzą ci się płytkie, żadna nie będzie godna utrwalenia. Musisz unikać takich miejsc, takie miejsca są wrogie intelektowi, nawet jeśli uda ci się wykraść niezapisane historie innym miejscom, kiedy je przyniesiesz ze sobą w miejsce bezduszne, natychmiast wywietrzeje z nich genius loci, staną się nijakie, bezwartościowe, będziesz z nich próbował budować swoją opowieść i tylko poczujesz niemoc. Ty musisz się, chłopcze, przeprowadzić; są takie miejsca, w których duchy nieustannie biesiadują, do których lubią przychodzić w gości, i kiedy zasiadasz do tworzenia, one się przekrzykują w podpowiedziach, każdy z nich chce pierwszy wyszeptać ci prosto w duszę swoją opowieść. To miejsca, w których kiedyś mieszkał twórczy intelekt; nawet jeśli już dawno zostały opuszczone przez twórczych ludzi, nawet jeśli ci twórczy ludzie dawno pomarli, ich twórczy intelekt przeniknął każdy metr kwadratowy tych miejsc, one tylko czekają na nowego lokatora, by tchnąć w niego twórcze impulsy. Musisz więc, chłopcze, porzucić swoje bezduszne miejsce, poszukaj dla siebie miejsca z genius loci, rozejrzyj się dokładnie, znajdź swój kąt i dostosuj do niego widok z okna, to bardzo ważne, każdy człowiek powinien mieć codzienny kontakt z naturą chociaż przez okno. Każdy człowiek powinien mieć za oknem choćby jedno drzewo, chociaż część drzewa, choć parę gałęzi, żeby widzieć, jak inny żywy organizm reaguje na wiatr i słotę, każdy powinien mieć swoje drzewo w zasięgu wzroku, swoje drzewo dostępne całodobowo w ekranie okna, zmienne, ruchliwe na wietrze, rozszczebiotane w porze ptasich sejmików, kwitnące albo tracące liście, spokojnie przyjmujące każdą porę roku, długowieczne. Ludzie powinni się uczyć od drzew, nie powinni godzić się na mieszkania, z których okien nie widać żadnego drzewa, a już w żadnym razie nie wolno godzić się na mieszkania, których okna wychodzą na inne okna, okna w okna w studziennych podwórkach starych kamienic, okna na odrapane i śmierdzące, zawsze zacienione podwórza starych kamienic, takie okna też są bezduszne, to bezduszne oczodoły bezdusznych mieszkań, z okien w takich podwórzach najczęściej wyskakują ludzie, w takich podwórzach ludzie myślący o samobójstwie siłą woli urywają balkony i spadają razem z nimi w dół, na wątłe trawniczki obsrane przez ratlery sąsiadów. Ludzie muszą widzieć ze swoich okien kawałek nieba i kawałek drzewa; nie mówię o oknach z widokiem na morze ani tarasach u podnóża gór, mówię o prawie każdego człowieka do niczym nieprzesłoniętego widoku na kolory nieba, chmur, liści i kory; człowiek, który takiego widoku się dobrowolnie pozbawia, jest człowiekiem bezdusznym; człowiek, którego takiego widoku pozbawiono wbrew jego woli, którego skazano na brak widoków, jest samobójcą; człowiek duchowy, który męczy się w bezdusznym miejscu, pozbawiony możliwości codziennego kontaktu z naturą choćby przez okno, taki człowiek, nawet jeśli tymczasowo nie popełnia samobójstwa, jest samobójcą, on nie żyje, lecz odwleka samobójstwo, nie myśli, lecz rozważa samobójstwo; jest zgubiony”. Robert jeszcze wtedy nie pracował w suterenie, nie zdążył zapytać starego mistrza, co sądzi o oknie z widokiem na ludzkie nogi, nie zdążył z nim porozmawiać o tym, czego można się nauczyć od ludzkich nóg; mistrz niedługo później wyskoczył z okna swojego mieszkania w starej kamienicy, jego ciało spadło na zawsze zacienione studzienne podwórko, które oglądał przez ostatnie lata życia.